Mistrz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Gutek Film
MISTRZ („The Master”), USA 2012, scen. i reż. Paul Thomas Anderson, zdj. Mihai Malaimare Jr. muz. Jonny Greenwood, wyst.: Joaquin Phoenix, Philip Seymour Hoffman, Amy Adams i in., czas: 137 min, dystrybucja Gutek Film – Błażej Hrapkowicz

Sprowadzanie twórczości Paula Thomasa Andersona do rozpisanej na kolejne rozdziały filmowej powieści o Ameryce może się wydawać uproszczeniem – kontekstów i znaczeń jest bowiem w jego filmach pod dostatkiem. Jednak przynajmniej trzy dzieła autora „Magnolii” odczytać można jako komentarze do tego eklektycznego, wzniesionego na demokratycznych ideałach, ale wciąż rozrywanego konfliktami tworu, jakim jest Ameryka. Jednym z nich jest nagrodzony w Wenecji (choć nie głównym laurem) „Mistrz” – najnowszy i najbardziej jak dotąd wyrafinowany film w dorobku Andersona.

Istoty paradoksów, które rządzą Ameryką, dotknął Anderson już w „Boogie Nights”, filmie opowiadającym o przemyśle pornograficznym, który w Stanach Zjednoczonych trzyma się równie mocno jak surowa purytańska moralność. Porno w filmie Andersona jawi się jako podszewka tej kulturowej pruderii: rekompensata za to, co zakazane w głównym nurcie życia społecznego. Reżyserskim komentarzem jest w „Boogie Nights” sztubacki żart w finale, kiedy Anderson radykalnie zrywa z niepisanym zakazem ukazywania męskich genitaliów na ekranie – ostatnie ujęcie filmu skupia się wyłącznie na nich.

Jeśli w „Boogie Nights” mamy do czynienia z perwersyjnym związkiem dwóch przeciwstawnych żywiołów, to w „Aż poleje się krew” oglądamy już ich otwarty konflikt. O rząd dusz walczą tu kapitał i religia uosabiane odpowiednio przez Daniela Day-Lewisa i Paula Dano. Anderson sięga do fundamentów Ameryki: wielkich filarów jankeskiej kultury, w której chrześcijaństwo i przedsiębiorczość zajmują równorzędną wysoką pozycję. Reżyser niby rozstrzyga ten konflikt brutalnym finale, ale w „Mistrzu” sugeruje, że wynik konfrontacji nie jest bynajmniej przesądzony.

Oczywiście filmy Andersona można też odczytywać w kontekście egzystencjalnym – jako opowieści o tragicznych sprzecznościach targających człowiekiem. Reżyser ułatwia taką interpretację, ma bowiem świetną rękę do obsady, a ostatnio angażuje dodatkowo charyzmatycznych gigantów ekranu. W „Mistrzu” główne role grają

Joaquin Phoenix i Philip Seymour Hoffman – wykonawcy o tak wyrazistej ekspresji aktorskiej, że trudno nie odbierać postaci, w które się wcielają, jako epickich bohaterów zdolnych unieść potężne symbole i wielotonowe metafory złożone na ich barki. Mistrzostwo Andersona polega na pogodzeniu tych wielkich znaczeń z psychologiczno-emocjonalnym wymiarem bohaterów.

Aktorstwo Phoenixa jest w „Mistrzu” niesłychanie fizyczne – ciało jego bohatera przypomina pokiereszowany statek, który nosi ślady ledwo co odpartego sztormu. Phoenix porusza się tak, jakby ktoś przetrącił mu kręgosłup, a jego twarz, nosząca znamiona połowicznego paraliżu, przywodzi na myśl pysk rannego zwierzęcia i grymas szaleńca zarazem. Grany przezeń weteran o imieniu Freddie próbuje znaleźć swoje miejsce w powojennej rzeczywistości, lecz wybuchająca raz po raz agresja utrudnia mu respektowanie reguł życia w społeczeństwie. Miotając się od bójki do bójki, a w międzyczasie próbując zaspokoić apetyt erotyczny, trafia wreszcie na statek, gdzie spotyka guru pewnej sekty.

Grający religijnego przywódcę Hoffman to aktorskie przeciwieństwo Phoenixa –wyprostowany, zażywny, stawiający kroki z wielką ostrożnością, jakby w obawie, że zbyt dynamiczny chód mógłby zburzyć idealnie zaczesaną fryzurę. Lancaster w jego interpretacji jest ukrytym za dobrotliwym uśmiechem manipulatorem: duchowym przywódcą, który sprawuje rząd dusz dzięki retorycznym umiejętnościom. Wierzy, że człowiek może wyzwolić się ze swojej zwierzęcej natury i dotrzeć do stanu doskonałości, który jest mu rzekomo przeznaczony. Bohater Hoffmana przygarnia Freddiego, widzi w nim bowiem wyzwanie – kolejną, być może najtrudniejszą owieczkę do odratowania – ale również dlatego, że Freddie wzbudza w nim zwyczajną ciekawość.

Na początku to Lancaster jest w tej relacji stroną aktywniejszą, ale z czasem sytuacja ulega zmianie. Usiłując wciągnąć Freddiego do sekty i zmienić jego zachowanie, Lancaster i Freddie angażują się w burzliwy, emocjonalno-psychologiczny związek oparty na dziwnej mieszance władzy, uległości i przyjaźni: pozornie aseksualny, choć Anderson nie boi się homoerotycznych podtekstów. Uwodzenie ideologiczne jest bowiem w ujęciu reżysera nierozerwalnie związane z erotycznym, a przynajmniej ma swój wyraźny erotyczny aspekt: fascynację właśnie. Im bardziej Freddie staje się częścią najbliższego otoczenia Lancastera, tym śmielej guru sekty odsłania swoją drugą twarz. W intymnych scenach z żoną, w najbardziej intensywnych chwilach z Freddiem czy nawet na oficjalnych przyjęciach Lancaster ujawnia cechy, które sobie i innym każe wypierać. Spontaniczna radość, cielesność, seksualne napięcie – to, co kojarzymy z Freddiem, nagle staje się udziałem Lancastera. Zaś poddany treningowi bohater Phoenixa ujarzmia swoje agresywne i erotyczne odruchy, choć nie może ich ostatecznie pokonać.

W tym miejscu należałoby jednak zakwestionować użyte wcześniej pojęcia „z czasem” i „nagle” – w przypadku „Mistrza” nie mają one żadnej wartości opisowej. Anderson zdecydował się bowiem na szalenie nieoczywistą, wyrafinowaną i eliptyczną narrację, w której zamiast logiki przyczynowo-skutkowej króluje logika zmieniających się przed oczami widza obrazów. Nielinearnie opowiedziana historia pełna jest zakrętów i pętli, co komplikuje psychologię postaci, chroniąc zarazem film przed osunięciem się w banał. Nigdy nie jesteśmy pewni, gdzie szukać źródeł zachowania bohaterów – w scenie poprzedniej czy następnej, winnej partii filmu czy może w przestrzeni pozakadrowej.

Zdumiewająca jest precyzja, konsekwencja i krystaliczna czystość formy, którą prezentuje tu Anderson. Każdy zabieg reżyserski zorientowany jest na to, żeby nie mówić wprost – przy niektórych ujęciach pojawia się dojmujące poczucie, że wszystko, co najważniejsze, kryje się gdzieś na obrzeżach kadru, a my nie potrafimy (nie chcemy?) tego dostrzec. Audiowizualna kompozycja „Mistrza” opiera się na delikatnej dysharmonii – muzyka Jonny’ego Greenwooda biegnie obok obrazu: nie ilustruje go, lecz buduje osobną warstwę dzieła. Dlatego tak trudno jest „Mistrza” przyszpilić, uchwycić jego esencję.