Życie Pi

Życie Pi

Dodano:   /  Zmieniono: 
Imperial/Cinepix
„Życie Pi” jest w dużej mierze przygodowym widowiskiem spod znaku „survival”. Cyfrowy tygrys szczerzy kły,latające ryby szturmują łódkę i wyposażone w okulary 3D źrenice widowni,gwiazdy błyszczą na firmamencie – a wszystko skąpane jest w jasnych wesołych kolorach, dziwnie odstających od grozy sytuacji.

W dokumencie Christophera Kenneally’egopt. „Side by side” Keanu Reeves przepytuje wielkich reżyserów i operatorów na temat cyfrowej rewolucji w kinie. Nowa technologia pomaga opowiadać historie, czy też sprzyja eskapistycznejpseudosztuce, w której fabułę, emocje i bohaterów spychają na dalszy plan techniczne błyskotki? Odpowiedzi pada wiele, ale film kończy się pojednawczym zdaniem operatora Michaela Chapmana: „Jeśli robisz coś z sercem, nie liczy się,jakimi narzędziami się posługujesz”.

Ang Lee nie pojawił się wprawdzie przed kamerą Kenneally’ego, ale można przypuszczać, że podpisałby się pod słowami Chapmana. Urodzony na Tajwanie reżyser zaliczył już kilka gatunków i konwencji,kręcił filmy przynajmniej w trzech krajach, ale zawsze w centrum jego zainteresowania była, jest i najpewniej pozostanie opowieść – narracja jako taka. Materiał fabularny, który Lee ożywia na ekranie, zawsze dyktuje wybierane przez twórcę rozwiązania techniczne – czyli właśnie owe narzędzia, o których mówi Chapman. Twórca „Ostrożnie,pożądanie” wierzy bowiem w potęgę narracji i terapeutyczną moc samego proces usnucia historii.

W superbohaterskim kinie akcji, czyli„Hulku”, Ang Lee pomieścił freudowsko-szekspirowski dramat syna, którego głównym problemem nie jest wcale fakt, że czasem zamienia się w zielonego potwora, ale toksyczna relacja z ojcem. Zachwycająca „Tajemnica Brookeback Mountain” miała siłę mitu – historię miłości homoseksualnej ubrał Lee w czysty jak łza kostiummelodramatu, czyniąc z niej love story tyleż przejmującą, co uniwersalną. W późniejszym„Zdobyć Woodstock” kontrkultura lat 60. co prawda szybko wygasała, ale pomogła przynajmniej jednej osobie odnaleźć własną drogę. We wszystkich wymienionych filmach mieliśmy do czynienia z oczyszczającym doświadczeniem, które staje się udziałem zarówno bohaterów, jak i widzów.

Do tej pory reżyser korzystał z tradycyjnych narzędzi – kręcił na taśmie 35 mm, co najwyżej flirtował z efektami specjalnymi i perfekcyjnie wyzyskiwał możliwości gatunku jako zrozumiałego języka, za którego pomocą można wyrazić przewrotne treści. Nawet w „Hulku”animacja komputerowa pełniła funkcję pragmatyczną, będąc po prostu koniecznym elementem przyjętej konwencji– najważniejszy przekaz i tak krył się w relacjach obecnych między bohaterami. W tym kontekście „Życie Pi” to dla Anga Lee film przełomowy – zrealizowany w technologii cyfrowej i w trójwymiarze, bardzo mocno oparty na CGI, a przy tym problematyzujący kwestię opowiadania, kluczową dla całej twórczości Tajwańczyka.

O tym, że narracja jest nie tylko tworzywem, ale również tematem „Życia Pi”, przekonujemy się już na samym początku. Głównego bohatera – tytułowego Pi – odwiedza pisarz cierpiący na kryzys twórczy(dramat polega więc tutaj – dosłownie – na niezdolności do tworzenia opowieści). Pi zaczyna opowiadać mu o dzieciństwie, szkole i rodzicach, którzy prowadzili ogród zoologiczny. Kiedy dociera do tragicznej śmierci swojej rodziny, film obiera ścieżkę, której trudno było się spodziewać po Angu Lee.

Jest to trajektoria tak zaskakująca, że reżyser chyba musiał wprowadzić klasyczną narracyjną klamrę i zacząć od tradycyjnie filmowanej rozmowy, aby nie stracić z oczu tego, co najistotniejsze. Od momentu katastrofy zaczynają się bowiem estetyczne i techniczne fajerwerki. Pi zostaje na morzu sam, nie licząc ocalałego dzikiego tygrysa. Bohater gromadzi zapasy, ucieka na skleconą naprędce tratwę i próbuje wytresować zwierzę. Wraz z nietypowym i niebezpiecznym kompanem dryfuje po oceanie z nadzieją na ocalenie.

„Życie Pi” jest w dużej mierze przygodowym widowiskiem spod znaku „survival”. Cyfrowy tygrys szczerzy kły,latające ryby szturmują łódkę i wyposażone w okulary 3D źrenice widowni,gwiazdy błyszczą na firmamencie – a wszystko skąpane jest w jasnych wesołych kolorach, dziwnie odstających od grozy sytuacji. Jako bonus pojawiają się miliony surykatek ozdabiających piękną, zieloną, ale zdradliwą wyspę, na którą trafiają w pewnym momencie Pi i tygrys. Jednym słowem: jarmarczna uciecha, szwedzki stół dla oczu, piękno wylewające się z ekranu w ilościach wręcz zastraszających. Oglądamy świat tak ostentacyjnie spreparowany, że aż plastikowy, by nie rzec wprost – kiczowaty.

W trakcie rozwoju akcji Ang Lee raz po raz wraca do kameralnej sceny między pisarzem i głównym bohaterem, która leży u podstaw całego fajerwerku. Oglądając coraz to bardziej nierealne wydarzenia – przynależne raczej bajce niż tragedii – regularnie uświadamiamy sobie, że za tym wszystkim stoi subiektywna historia. Jednak Lee nie poprzestaje na banalnej już dziś konstatacji, że prawda ma tyle samo imion, ile jest ludzi chcących ją głosić. Dociera głębiej: wydobywa to, co jego zdaniem jest istotą opowiadania.

„Życie Pi” nabiera sensu dzięki kluczowej wolcie, która kompletnie przemeblowuje znaczenie wizualnych atrakcji podawanych na srebrnej tacy przez reżysera. Nie zdradzając szczegółów, należy tylko podkreślić,że nigdy wcześniej w filmach Lee terapeutyczny wymiar opowiadania nie został tak wyraźnie zaakcentowany jak właśnie w „Życiu Pi”. W jednej sekundzie sztuczność uniwersum stworzonego przez Lee – chwilami wręcz nieznośna – zyskuje psychologiczne uzasadnienie. Cyfrowe imaginarium; ów obfity w barwy i kształty trójwymiarowy świat, jest tutaj jak delikatna ręka rodzica, która skrywa przed oczami dziecka przerażający widok.

To, co najstraszniejsze, zostawia reżyser poza obrazem – tylko słowa samego Pi dotykają bolesnych ran. W ten sposób Ang Lee niejako oszczędza widzów, zadającym podobne retoryczne pytanie, co Pi słuchającemu pisarzowi – nawet jeśli tonie prawda, to czy nie wolimy właśnie tej wersji wydarzeń? Dzięki swojej opowieści Pi odnalazł spokój i harmonię – a Lee nie chce kruszyć fundamentów, na których bohater odbudował szczęśliwą egzystencję.

Z reżyserem można się oczywiście spierać– ktoś powie, że sprzyja on kłamliwej fantazji, a prawdziwa terapia polega na konfrontacji z demonami, nie zaś na ich maskowaniu. Jednak „Życie Pi” – choć nie jest zapewne największym osiągnięciem autora „Burzy lodowej” – ma w sobie rys wielkości. W filmie Anga Lee techniczne błyskotki nie tylko nie przesłaniają historii i bohaterów, ale na nich pracują. Tak wyglądają CGI i 3D w rękach prawdziwego filmowego artysty.

– Błażej Hrapkowicz

[[mm_1]]

ŻYCIE PI (Life of Pi), USA, Chiny 2012,
reż. Ang Lee, scen. David Magee (na podstawie powieści Yanna Martela),
zdj. Claudio Miranda,
muz. Mychael Danna,
wyst. Suraj Sharma, Irfan Khan, Gautam Belur, Rafe Spall,
czas 127 min,
dystrybucja Imperial – Cinepix