Dumni po wygranej, wierni po porażce!

Dumni po wygranej, wierni po porażce!

Dodano:   /  Zmieniono: 
Cinepix/Medium
Polacy kochają piłkę nożną jak żadną inną dyscyplinę. Zauważyli to rodzimi filmowcy. W marcu na ekranach kin „Być jak Kazimierz Deyna” Anny Wieczur-Bluszcz i „Będziesz legendą, człowieku” Marcina Koszałki. W sklepach „Gwizdek” Grzegorza Zaricznego, triumfatora tegorocznego Sundance. Dlaczego tak kochamy futbol? Jakie filmy obejrzeć, 
by utwierdzić się w tej miłości? – Michał Zygmunt

Nasza miłość do piłki nożnej jest ślepa i bezgraniczna. Dziś, gdy garściami zbieramy owoce seksualnej rewolucji, to jeden z niewielu związków, które nie rozpadną się nigdy. Pomimo że jest toksyczny - rodzime drużyny regularnie łamią nam serca. Narodowa reprezentacja od dawna marzy o wyjściu z grupy na ważnym turnieju, a ostatnie sukcesy klubów przypadają na połowę lat 90. Nam to jednak nie przeszkadza, w końcu miłość to chemia, bliżej nieokreślone substancje zatruwają nam mózgi na tyle skutecznie, by nieustannie wspierać kadrę dopingiem kompletu widzów, a kluby abonamentami płatnej telewizji (dziś to dla polskich ligowców główne źródło dochodu).

Nic się nie stało!

Kochamy piłkę nie mimo porażek, a właśnie dlatego, że wciąż przegrywamy. Od podziwiania sukcesów to był Adam Małysz, triumfy załatwia nam Justyna Kowalczyk; zagospodarowanie działki pod nazwą „tragiczna klęska” jest dla Polaka równie ważne, i tu piłkarze sprawdzają się idealnie. Rytualne załamywanie rąk po kolejnym wtopionym „meczu o wszystko”, rytualne śpiewanie „Nic się nie stało!”, chóralne „Już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata” są tak istotne jak coroczne świętowanie warszawskiej masakry roku 1944. Wspomnienia o medalach z lat 1974 i 1982 są jak marzenia o dawnej chwale spod Grunwaldu i Wiednia. Na tym maniakalno–depresyjnym schemacie zbudowana jest konstrukcja niemal każdego polskiego filmu o futbolu.

„Być jak Kazimierz Deyna” w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz opowiada o prawie trzydziestu latach życia Kazika, nieco introwertycznego chłopca, który dostał imię po tytułowym herosie polskiej piłki. Wraz z imieniem przyszedł bagaż ojcowskich oczekiwań, których istotą jest marzenie o powtórzeniu przez Kazia losu sławnego imiennika. Debiutująca reżyserka rozegrała ten film znakomicie, używając dziejów polskiej piłki jako tła do opowieści o dziejach polskiej transformacji ustrojowej. Wyszło lekko, niebanalnie i ciekawie. Czasy komuny to lata życiowej niewinności i piłkarskich sukcesów, koniec lat 80. to przyspieszone dojrzewanie i utrata złudzeń, wreszcie umiera Deyna – pozornie wszystko się kończy, ale przecież koniec tak naprawdę nie istnieje, jest tylko nowym początkiem, a wiek męski nie musi być wiekiem klęski... Ten sympatyczny, familijny film można polecić nawet jednostkom wobec futbolu niechętnym, ma bowiem dwie rzadko w rodzimym kinie spotykane cechy: humor nie kojarzący się z paczką sucharów i niewątpliwą zdolność wprowadzania w dobry nastrój. W czasach kryzysu potrzebujemy tego nie mniej niż sukcesów piłkarzy.

Inkluzywność futbolu

„Będziesz legendą, człowieku” Marcina Koszałki to dla odmiany propozycja dla kibiców zaprzysięgłych, których nie znudzi pełnometrażowe uczestnictwo w treningach i meczach o stawkę. Polecam ten film w szczególności ksenofobicznej frakcji niechętnej „farbowanym lisom”, czyli polskim piłkarzom obcego pochodzenia. Głównym bohaterem jest tu bowiem Damien Perquis, który po naszemu umie tylko przeklinać, a dla reprezentacji gra z myślą o babci Józefie pochodzącej z galicyjskiej wioski. To zabieg znakomity, podkreślający inkluzywność futbolu. „Nie ma już dziś stuprocentowych Francuzów” - tak Perquis przypomina polskim nacjonalistom o naszym własnym dziedzictwie wielokulturowości; czyżby zapomnieli, że jednym z najwybitniejszych polskich napastników był Niemiec Wilimowski? Opowieść o Euro 2012 musi mieć swój maniakalno-depresyjny wymiar. Nadzieja upada, klęska przytłacza bardziej ekipę techniczną niż samych piłkarzy; oni są po prostu wkurzeni. Oglądamy zawodników odartych z bohaterskiego wizerunku, gawędzących prywatnie, spotykających się z rodziną; takie sportretowanie wygwizdywanego z racji pochodzenia Perquisa powinno niektórym kibolom otworzyć oczy.

Skoro już mowa o kibolach, o ile ich postępowanie często zasługuje na krytykę, o tyle przyznać trzeba, że są wymarzonymi bohaterami dla kina. Nigdy nie zapomnę, jak we wczesnych latach 90. z wypiekami na twarzy czytałem „Pamiętnik kibica” Romana Zielińskiego, ówczesnego lidera szalikowców Śląska Wrocław. Zieliński był żywą legendą – stadionowym bandziorem, mającym za nic prawo i porządek, a przy tym bohaterem prawdziwie romantycznym. Jeśli lał kogoś po pysku, to z poszanowaniem kibicowskiego kodeksu honorowego, jeśli fundował przymusową kąpiel w Odrze, to wyjątkowo krnąbrnemu sympatykowi rywali, jeśli tłukł na własnym terenie, to chcąc zlikwidować rodzący się ruch szalikowców konkurencyjnej drużyny miejskiej, ratując Wrocław przed obróceniem się w pole bitwy. Film na podstawie jego wspomnień byłby przebojem absolutnym, kamieniem obrazy dla statecznego mieszczaństwa, dziełem kultowym dla zbuntowanych chłopców, jakimi wtedy byliśmy my, nastolatkowie zasiadający w „Młynie” na meczach WKS.

Takich bohaterów możemy dziś oglądać w solidnym „Green Street Hooligans”, filmie o kibolach West Ham United i o tym, że nawet środowiska umiarkowanie praworządne mają twarde kręgosłupy etyczne, wiara w siebie zastąpić może kompleksy, a przyjaźń jest wartością prawdziwą jak nigdzie indziej. Krwawe zmagania hoolsów oglądamy w „Football Factory”, nieco przerysowanej opowieści o fanach Chelsea, pracowicie burzących stereotyp swojej dzielnicy jako statecznego osiedla zamożnych arystokratów i finansistów o tłustych portfelach. Nieco łagodniejszą, popową wersję kibolskiej odysei prezentują „Skrzydlate świnie” Anny Kazejak-Dawid, z Pawłem Małaszyńskim w roli Oskara, lidera małomiasteczkowych ultrasów, wystawionego na finansowe pokuszenie, podważającego podstawową zasadę prawdziwego kibica – wierności barwom na dobre i na złe.

Walka na śmierć i życie?

Polacy kochają piłkę, bo w głębi serca popierają społeczną równość. Futbol jest zaś sportem najbardziej egalitarnym. Jeśli jesteś szaraczkiem trenującym sprint, nigdy nie wygrasz z Usainem Boltem. Inaczej w piłce nożnej – nawet Wyspom Owczym i Liechtensteinowi zdarzało się bić mocniejszych rywali.

Ambicja, wola walki, nawet najdrobniejszy sukces piłkarzy, zdolne są odmienić życie każdego kibica. Dowodem „Szukając Erica” Kena Loacha, wzruszająca opowieść o odbudowie wewnętrznej siły, zyskaniu dumy ze swojego skromnego, acz trudnego życia, i o pojednaniu. A to wszystko za sprawą anioła, legendy Manchesteru United Erica Cantony. Klub z brytyjskiej Łodzi ma zresztą skłonność do produkowania gwiazdorów – powierników. W ciepłym „Podkręć jak Beckham” rolę tę pełni tytułowy pomocnik, dziś już dumny paryżanin. Tam społeczne wyzwolenie za sprawą piłki jest udziałem hinduskiej dziewczyny, ukrywającej swoją pasję przed konserwatywną rodziną. „Zwycięski gol” z genialnym Robertem Duvallem pokazuje najpiękniejszą stronę futbolu: możliwość odniesienia triumfu jest tu dostępna dla każdego zespołu, nawet dla prowincjonalnego klubiku ze szkockiej wioski. W rodzimym „Boisku bezdomnych” Kasi Adamik podmiotowość dzięki piłce zyskują pogardzani mieszkańcy Dworca Centralnego. W życiu zepchnięci na boczny tor, na boisku nie mają sobie równych, zdobywając dla Polski medal mistrzostw świata i raz jeszcze zyskując wiarę w siebie i swoją ojczyznę.

„Gol!” Danny’ego Cannona daje nadzieję imigrantom. Skromni, pracowici ludzie, niemający na innym polu szans w starciu z przeinwestowanymi dzieciakami z dobrych domów, mogą wybić się dzięki piłce. Losy ekranowego Santiago, przebywającego długą drogę z meksykańskich slumsów do pierwszego składu Newcastle United, mogą być dla podobnych mu chłopaków realną inspiracją. Wreszcie „Ucieczka do zwycięstwa” Johna Hustona z plejadą gwiazd piłki (Pele! Moore! Deyna!) o meczu między więźniami niemieckiego stalagu a zespołem Wehrmachtu dowodzi, że futbol to coś więcej niż sprawa życia i śmierci.

Polacy kochają piłkę, bo w kategorii filmów o futbolu to my jesteśmy mistrzami świata. Można zachwycać się filmem Hustona, podziwiać urodę i dryblingi Keiry Knightley, płakać na Loachu. Jedno jest jednak pewne: najlepszym i najprawdziwszym filmem, jaki kiedykolwiek na ten temat zrobiono, jest „Piłkarski poker” Janusza Zaorskiego. Na dodatek utrzymujemy wysoką formę. Może i Lewandowski nie strzelił gola dla kadry od 800 minut, może i śmieją się z naszych klubów w całej Europie, ale Grzegorz Zariczny właśnie wywalczył dla nas zwycięstwo na Sundance swoim dokumentem „Gwizdek” dostępnym na DVD w zestawie z innymi debiutami Studia Munka. To kolejna historia o pięknym marzeniu, które może się ziścić dzięki piłce. Tym razem głównym bohaterem jest sędzia. Jeśli polscy piłkarze pójdą w ślady kolegów filmowców, to o wynik mistrzostw świata w Brazylii możemy być spokojni.