Kręcę filmy, to znaczy, Manipuluję

Kręcę filmy, to znaczy, Manipuluję

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
Z François Ozonem francuskim reżyserem i scenarzystą, laureatem prestiżowych nagród filmowych,
rozmawia - Anna Bielak

Lubi fantazjować, wyobrażać sobie różne wersje tej samej historii. To samo robi bohater jego ostatniego filmu „U niej w domu“. To historia chłopca, który spisuje fikcyjne wersje losów rodziny swojego kolegi. Sekunduje mu i wspiera go w tym licealny nauczyciel, sam niespełniony pisarz. Czy mały François też miał takiego mentora? Może to on nauczył go bawić się treścią i ubierać ją w różne formy? A może François Ozon jest po prostu kapryśny i nie lubi podejmować decyzji?

Kristin Scott Thomas porównuje cię do Romana Polańskiego. Podobno obaj jesteście na planie zdjęciowym równie zabiegani. To komplement.

Zawsze bardzo się angażuję w realizację filmu i pracę na planie. Chcę jednocześnie być blisko aktorów, ale i czuć, że jestem pierwszym widzem, który patrzy na rejestrowane przez kamerę ujęcia. Nie trzymam dystansu. Myślę o sobie jako o techniku, który musi trzymać kontrolę nad całym procesem – zarówno nad grą aktorską, jak i pracą operatora. Nie lubię tylko pisania. To dla mnie rodzaj obowiązku. Trzeba go dopełnić, żeby zasłużyć na przyjemność, jaką jest reżyserowanie. Oczywiście muszę mieć tekst, żeby przekonać do współpracy producentów i pokazać coś aktorom. Nie  lubię zaś korzystać z czyichś scenariuszy, bo one nie opowiadają moich historii. Chciałbym być jak Stephen Frears, który bierze c z y j ś tekst i realizuje s w ó j świetny film, ale nim nie jestem. I nie marzę o tym, chciałbym raczej móc zrobić film, który nie opiera się na tekście.

Nie jesteś zatem wiernym wyznawcą scenopisu. Jakim cudem tak złożona historia jak ta, którą opowiadasz w „U niej w domu“, nie rozsypała ci się w rękach?

Jestem otwarty na sugestie aktorów; nie waham się wprowadzać zmian, kiedy czuję, że coś nie gra. Dużo bardziej niż pisanie tekstu wolę przepisywanie filmu w pokoju montażowym. Muszę wtedy znaleźć rytm obrazu, który może zupełnie nie pokrywać się z rytmem tekstu. Często zmieniam kolejność ujęć i szukam nowych wizualnych rozwiązań, które pomogą widzom lepiej zrozumieć poruszone kwestie.

Uważasz, że fabularna kompleksowość jest atrakcyjna?

„U niej w domu” to wielowarstwowa opowieść, ale dzięki temu, że ubrałem ją w komediowy entourage, widzowie nie powinni mieć kłopotu, by zaangażować się w nią w pełni. Od początku wiedzą, jakie są zasady gry – co jest prawdą, a co fikcją i gdzie przebiega między nimi granica. Jeśli będą podążać za historią krok za krokiem, nie zgubią się; co więcej – „U niej w domu” jest dzięki temu po trosze grą interaktywną zmuszającą widza do czynnego udziału w zabawie. Jeśli ktoś to lubi, bez wątpienia bardzo dobrze się w tym odnajdzie.

Mówisz o komedii, ale wcześniej bawiłeś się różnymi gatunkami.

Tak, zachowywałem się trochę jak mój bohater Claude, który chce wypróbować wszystkie możliwości i zamienia komedię w groteskę, a farsę w dramat. To jego prag- nienie czy raczej niezdecydowanie, w którą iść stronę, było dla mnie wyzwaniem. Nie miałem okazji, żeby iść utartą ścieżką, chociaż film jest oparty na sztuce teatralnej [Juana Mayorgi „El chico de la última fila” – przyp. red.]. Bardzo się jednak od niej różni. Widziałem spektakl na scenie pięć lat temu. Przyjaciółka zmusiła mnie, żebym poszedł, mówiąc, że to coś specjalnie dla mnie. Byłem dość niechętny, ale tytuł „Chłopiec z ostatniego rzędu” autentycznie mnie zaintrygował, więc poddałem się jej woli. Tytuł obrazował mój sposób obcowania z obrazem filmowym. Okazało się, że sztuka w oryginalny sposób podejmuje temat relacji między uczniem a nauczycielem, więc uderza w moje kolejne czułe struny. Zafascynował mnie też sposób, w jaki Mayorga sprawił, że chwilami można było stracić poczucie, kto – student czy nauczyciel – kim manipuluje.

Więcej w najnowszym numerze miesięcznika FILM.