Drugie oblicze

Drugie oblicze

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
- Kaja Klimek

S

kądś wiemy, że motocyklista-akrobata z objazdowego cyrku pod czerwoną skórzaną kurtką musi mieć kolekcję krzykliwych tatuaży. Do tego dorzućmy tleniony włos, koszulkę Metalliki i nóż motylkowy, a otrzymamy entourage, w którym Ryan Gosling pojawia się w filmie Dereka Cianfrance’a. Ale dziary aktora to nie zmywalne stempelki z gum do żucia. Gosling zdecydował się na tatuaże, dodawał jeden po drugim, aż zaczęły wpełzać na jego twarz. Gdy jak wykrzyknik pojawił się broczący krwią sztylet na policzku, zorientował się, że dotarł do granicy zdrowego rozsądku. Chciał usunąć tatuaż, lecz reżyser stwierdził, że „Drugie oblicze” to przecież film o ponoszeniu konsekwencji. Tatuaż został niczym pamiątka po podjęciu złej decyzji.

Luke Glanton (Gosling) złych decyzji ma na swoim koncie mnóstwo, więc wiadomość o tym, że ma syna z Rominą (Eva Mendes), traktuje jako okazję do podjęcia tej dobrej. Rzuca cyrk i pomimo przeszkód stara się być ojcem rodziny. Problemem są finanse, a droga do ich zdobycia i rady Robina (mistrz drugiego planu, Ben Mendelsohn) prowadzą motocykl Luke’a na manowce. Momentem przełomowym będzie konfrontacja z Averym (Bradley Cooper), ambitnym policjantem i również ojcem małego chłopca.

W „Drugim obliczu” – podobnie jak w poprzednim filmie Cianfrance’a „Blue Valen- tine” (2010) i debiutanckim „Brother Tied” (1998) – to rodzina (rozumiana głównie jako więź ojca i syna) jest tematem naczelnym. Obok niego są inne, takie, które aż proszą się, by zapisać je dużą literą: Przeznaczenie, Los, Dziedzictwo i Pochodzenie. Reżyser nie chce dać się zgnieść sukcesowi kameralnego „Blue Valentine” i idzie na całość: realizuje obejmującą kilkanaście lat sagę dwóch rodów – liryczną, mityczną wręcz, choć przecinaną scenami pościgów, napadów na banki, brudnych policyjnych konszachtów i młodzieżowych melanży.

Ambicje te odzwierciedla czas trwania – 140 minut to wyzwanie rzucone widzowi. Ale taka opowieść musi się toczyć, a jej oglądanie można porównać do czytania grubej dobrej książki. Książki, dodajmy, ilustrowanej mistrzowskimi zdjęciami Seana Bobbitta i ozdobionej muzyką Mike’a Pattona. Ambitny jest również sposób prowadzenia narracji: linearny, w trzech wyraźnych częściach, trochę w stylu „Psychozy” Hitchcocka (jeszcze jedno słowo będzie niewybaczalnym spoilerem). Nie znajdziemy tu retrospekcji ani narracyjnego wahadła, które znamy z „Blue Valentine”. Wszystko wydarzy się raz, a czas będzie płynął w jedną stronę – nieubłaganie naprzód.

Reżyser mówi, że działa jak trener drużyny pływackiej: wrzuca aktorów do basenu i każe im pływać – oni zaś pływają jak olimpijczycy. Gosling – choć wiele na to wskazuje (kurtka, motocykl zamiast auta, torba z pieniędzmi) – nie powtarza roli z „Drive” Refna. Buduje postać niczym z mitu, której każdy czyn pośrednio wpłynie na wszystko, co w miasteczku Schenectady wydarzy się później. Z kolei Avery to chyba najlepsza z ról Coopera – policjanta aroganckiego i prawego jednocześnie. Pokolenie synów reprezentują Dane DeHaan, czyli nadzieja Hollywoodu, oraz Emory Cohen, który ma w sobie coś z młodego Marlona Brando w wersji gangsta-rap. Coś mi się wydaje, że to do nich należy przyszłość. Także ta przez duże „P”.