Festiwal Filmowy w Gdyni – relacja, cz. 3

Festiwal Filmowy w Gdyni – relacja, cz. 3

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kadr z filmu „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, fot. M. Makowski
Kadr z filmu „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, fot. M. Makowski Źródło: Festiwal Filmowy w Gdyni
Trzeci dzień Festiwalu Filmowego w Gdyni był niejako odpowiedzią na niezbyt udany dzień drugi. „Excentrycy” udowodnili, że polscy reżyserzy potrafią robić filmy muzyczne; fantastyczne „Moje córki krowy” oswoiły temat śmierci i straty; „Letnie przesilenie” pokazało zaś, jak opowiadać o wojnie, zachowując pozorny spokój.

Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy

Drugi dzień Festiwalu Filmowego w Gdyni zakończył się dość dziwnym pokazem filmu-hybrydy, łączącego w sobie przeciwstawne gatunki horroru i musicalu. „Córki dancingu”, o których mowa, nie są jednak jedynym filmem muzycznym, jaki w tym roku walczy o Złote Lwy. Konkurują z „Excentrykami” – obrazem prezentującym zupełnie inny poziom. Jak przed oficjalnym pokazem w Teatrze Muzycznym zapowiedział sam reżyser Janusz Majewski, jest to film bezinteresowny. Spokojna, niespieszna, lekka, jakby wyciszona, ale wciąż energiczna opowieść o swingu w Polsce lat 50. Czysty film muzyczny, pozbawiony jakichkolwiek udziwnień, rozpraszających wątków. Śledzimy tu historię Fabiana, który po latach spędzonych w Ameryce i Anglii wraca do rodzinnego Ciechocinka, do swojej siostry dentystki. Wraca, by wreszcie skończyć tułaczkę po świecie, by w mieście swego dzieciństwa robić to, co kocha – grać jazz. Dość szybko udaje mu się założyć zespół składający się z lokalnych ochotników. Koncertują, śpiewają po angielsku, a ich popisowym numerem jest „Sunny Side of the Street”, stąd i podtytuł tej produkcji.

Kadr z filmu „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, fot. M. Makowski

Ponieważ „Excentrycy” są filmem muzycznym, od muzyki warto zacząć. Jest co chwalić i czym się zachwycać, bo nad kompozycjami pracował Wojciech Karolak oraz Wojtek Mazolewski; klasa sama w sobie. Niezależnie, czy przepadamy za jazzem, utworów słucha się cudownie. Nogi same bezwiednie zaczynają wystukiwać rytm, na sercu robi się lżej. Przy okazji warto zauważyć, że wszystkie piosenki zaśpiewane zostały przez aktorki – Sonię Bohosiewicz oraz Natalię Rybicką (która w ciemnych włosach i odpowiedniej stylizacji jest tu zupełnie nie do poznania). Panie śpiewają po angielsku, nie jedną, nie dwie, ale wiele piosenek, a ich występy robią spore wrażenie – na oficjalnym pokazie w Teatrze Muzycznym każde wykonanie zebrało gromkie brawa od publiczności. Trochę szkoda, że mniej więcej w połowie seansu kolejne występy zespołu stają się celem samym w sobie, dominują nad właściwą historią. Choroba siostry głównego bohatera schodzi na dalszy plan, pojawiający się co jakiś czas mężczyźni, którzy czekają na odpowiedni odzew głównego bohatera, również wycofują się gdzieś w cień. Ważniejsze stają się piosenki, pozytywny klimat, jaki ze sobą niosą.  

To, co wyróżnia się w tej produkcji oraz dodaje jej energii i charakteru, to występy aktorów drugoplanowych. Prym wiedzie Anna Dymna wcielająca się w kobietę, której komuna zabrała właściwie wszystko. Kiedyś dama, właścicielka wielkiego pensjonatu, teraz osoba pogrążona w żalu, zgorzknieniu. Pije, pali, klnie jak szewc, zachowując przy tym resztki poczucia humoru. To okaleczona, cierpiąca kobieta, załamana sytuacją, w jakiej się znalazła. I choć bohaterka nie pojawia się często na ekranie, to jej obecność rozświetla ten film. Szczególnie rozbrajająca jest scena, w której zaczyna pracować jako babcia klozetowa. Drugą osobą ożywiającą tę produkcję z drugiego planu jest Wojciech Pszoniak w roli stroiciela fortepianów. Mężczyzna studiuje dzieła polskich pisarzy, starając się udowodnić, że są czcicielami Saturna, pederastami, homoseksualistami. Wyszukuje w dziełach mistrzów cytaty, które miałyby świadczyć o tym, że interesowali się tą samą płcią. Tym samym ten naprawdę udany film zyskuje zabójczo zabawne momenty. My zaś otrzymujemy opowieść o pasji, miłości i wolności, która kryje się w muzyce. 

Ocena: 7/10

Moje córki krowy

Piękny film. Podczas konferencji zorganizowanej po seansie „Moich córek krów” grająca tutaj jedną z głównych ról Agata Kulesza zauważyła, że w polskim kinie nadal brakuje dobrych, zwyczajnych filmów obyczajowych. Filmów, które w naturalny, prawdziwy sposób mówiłyby o życiu, ukazywały fragmenty codziennej rzeczywistości. Obraz Kingi Dębskiej zapełnia tę lukę w wielkim stylu. To produkcja, która przywodzi na myśl filmy obyczajowe realizowane w Skandynawii. Niby zwyczajne, niby niczym niewyróżniające się historie, które jednak niosą za sobą ogromny ładunek emocjonalny, poruszają. Dotychczas zazdrościliśmy tego kina naszym północnym sąsiadom, teraz i my możemy się nim chwalić. Co ciekawe, „Moje córki krowy” nie są jedynym filmem na Festiwalu, który porusza temat przemijania, walki z chorobą. Bezpośrednim konkurentem jest „Żyć nie umierać” z Tomaszem Kotem w roli głównej. O ile tamten film powinien trafić bezpośrednio do telewizji, tak produkcja Dębskiej może śmiało jechać w świat, godnie reprezentując polskie kino na przeróżnych festiwalach (które, jak zapowiadają twórcy, z pewnością odwiedzi).

Kadr z filmu „Moje córki krowy”

„Moje córki krowy” to film, który zmaga się z jednym z najtrudniejszych tematów, jakie może podejmować kino. Opowiada o lęku, który dotyka każdego z nas, o starości, o umieraniu, o śmierci, o stracie najbliższej osoby – matki, ojca. Niby zwykły dramat, ale prawdziwie dotykający rzeczywistości, bez zakłamania ukazujący pewien wycinek życia. Reżyserka podchodzi do problemu odważnie, z wyczuciem, humorem oraz powagą, miesza radość i łzy. Charakteryzuje ją niezwykły zmysł obserwacji, umiejętność prezentacji zwykłego, ludzkiego zachowania. Efekt ten potęgują aktorzy, którzy perfekcyjnie wygrywają każdy gest, odruch. W dużej mierze naturalność ta wynika z tego, że w czasie zdjęć Dębska dała obsadzie dużą swobodę, pozwalając na improwizację, rejestrując kolejne sceny w długich ujęciach, pozwalając im dograć każde uczucie. Tym sposobem pojawiło się sporo fantastycznych scen, które choć nie znajdywały się w scenariuszu, idealnie pasują do opowieści – zabawa elektrycznym łóżkiem w szpitalu, palenie trawki, rodzinny obiad czy walka z parasolką na drugim planie (fantastyczny Dorociński w zupełnie nietypowej dla siebie roli). To zaufanie do aktorów w pełni się opłaciło, dzięki niemu dramat został zrównoważony przez humor, ale żaden z tych stanów nie przeważa, tworząc idealne połączenie.

Jednocześnie „Moje córki krowy” są opowieścią o dwóch siostrach, spojrzeniem na to, jak radzą sobie z trudną sytuacją. Bohaterki bardzo różnią się od siebie, przez co walczą z problemami w odmienny sposób. Marta (fenomenalna Agata Kulesza) jest znaną aktorką, zdecydowaną, pewną siebie kobietą, która działa, która bierze rzeczywistość taką, jaka jest. Kasia (również świetna Gabriela Muskała) jest wrażliwa, jakby wciąż dziewczęca, eksponuje wszystkie swe emocje. Od zawsze czuła się gorsza od Marty, od zawsze przebywała w jej cieniu. Choć siostry za sobą nie przepadają, muszą wspólnie przebrnąć przez bardzo bolesny okres. Na szczęście nie jest to słodka opowieść o rodzinnym pojednaniu. To byłoby zbyt proste, zbyt filmowe, fałszywe. Siła produkcji tkwi w umiarkowaniu i mocnym życiowym podłożu – inspiracją bowiem było samo życie, strata, którą przeżyła reżyserka, żałoba, z którą musiała sobie poradzić. Realizacja tego obrazu była w pewnym sensie terapią, formą godzenia się z losem. Wisienkę na torcie stanowi fantastyczna muzyka Bartosza Chajdeckiego, którego styl można rozpoznać już po pierwszych dźwiękach. Muzyka cudowna w każdym momencie, fantastycznie wzmacniająca emocje, wydobywająca z filmu jeszcze więcej wrażeń.  

Oficjalna premiera „Moich córek krów” zaplanowana została na 15 stycznia. Zapiszcie sobie tę datę w kalendarzu.   

Ocena: 8,5/10

Letnie przesilenie

Trzeci dzień Festiwalu Filmowego w Gdyni zakończył się projekcją jak dotąd jednego z najcięższych filmów walczących w Konkursie Głównym – „Letniego przesilenia” Michała Rogalskiego. Jego akcja rozgrywa się w czasie II wojny światowej, więc niemal z założenia seans nie mógł być lekki i przyjemny. To przygnębiający, brutalny, smutny, choć zaskakująco spokojny i cichy film. Pięknie nakręcony, prawie pozbawiony muzyki, co tylko dodaje mu sił, bo oddziałuje na nasze emocje jedynie obrazem. W pewnym sensie zbliża go to do dokumentu, odzierając ze zwyczajowej filmowości. Choć filmów o wojnie było już wiele, choć zajmowały się przeróżnymi jej aspektami, udaje się tej produkcji odnaleźć pewien fragment, pewien wycinek tamtejszej rzeczywistości, który warto było opowiedzieć.

Kadr z filmu „Letnie przesilenie”, fot. Robert Pałka

„Letnie przesilenie” to spojrzenie na wojnę oczami Niemców i Polaków, przede wszystkim tych młodych, już nie dzieci, ale jeszcze nie dorosłych. Romek pracuje jako pomocnik maszynisty na parowozie, co dzień widzi na torach rzeczy odebrane Żydom wywożonym do obozów. Niemiec Guido, równolatek Romka, na polskiej prowincji znalazł się dlatego, że słuchał zdegenerowanej muzyki – jazzu. Franka, córka bogatego gospodarza, podoba się obu chłopakom. Pewnego lata, w ciągu kilkunastu pozornie ładnych dni, losy tej trójki się połączą.

Zwodniczo spokojny jest to film. Rogalski przedstawia okrucieństwa wojny w sposób opanowany. Choć zdawać by się mogło, że na cichej prowincji nic specjalnego się nie dzieje, to koszmar wojny co chwilę wkracza w życia bohaterów. Pozostawione na torach rzeczy przypominają o tych, którzy wywożeni są na śmierć. Przedzierający się przez lasy nieliczni uciekinierzy są zaś znakiem, że niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Na ten horror spoglądamy oczami młodych chłopaków, zagubionych pomiędzy tym, co dobre a tym, co złe; tym, co należy robić, bo wymagają tego inni, a tym, co podpowiada sumienie. Nikt w tym filmie tak naprawdę nie jest tylko dobry albo tylko zły. Wszyscy starają się ujść z życiem, przetrwać ten okrutny okres. A bohaterowie pragną zaznać choćby odrobiny młodości, która została im przez wojnę brutalnie odebrana. 

Ocena: 7/10