Berlinale '16 - Dzień 2 - Don't call me son & War on Everyone

Berlinale '16 - Dzień 2 - Don't call me son & War on Everyone

Dodano:   /  Zmieniono: 
War on Everyone (2016)
War on Everyone (2016) Źródło: Berlin Film Festival
Dzień drugi na Festiwalu Berlinale upłynął pod znakiem filmów. W przeciągu kilkunastu godzin, obejrzałem aż 5 produkcji z różnych krajów, które zapewniły mi szeroką gamę wrażeń - od zainteresowania i emocjonalnego odbioru, po potrzebę zerkania na zegarek, by przekonać się ile jeszcze zostało do końca seansu. Ten wpis to szybka przebieżka po emocjach dnia numer 2.

Don't call me son” brazylijskiej reżyserki Anny Muylaert to najciekawsza propozycja drugiego dnia festiwalu. Film, startujący w sekcji Panorama, inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, opowiada historię rodziny, która ulega rozpadowi w chwili, gdy nieoczekiwanie, całkiem przypadkowo okazuje się, że matka dwójki dzieci, jest tak naprawdę kidnaperką, która ukradła syna ze szpitala. Taki punkt wyjściowy sprawia, że świat chłopaka zostaje wywrócony do góry nogami i wyjątkowo trudno jest mu odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W temat ogarniania świata na nowo, ładnie wpisuje się  także wątek eksperymentowania chłopaka z własną płciowością i popędami seksualnymi. 

Reżyserka prowadząc swoją historię blisko bohaterów, uwypukla ich wewnętrzne rozterki, najciekawszymi momentami czyniąc interakcje między nowymi/starymi rodzicami, a synem. Film zakrada się do mózgu widza powoli, niespiesznie, aż do emocjonalnego finału na kręgielni, który zaskakująco mocno uderza w empatię widza, czyniąc tę interakcję momentem, dla którego warto pochylić się nad filmem

 „Don’t call me son” to bowiem „prawdziwy kwiat”, jak o swoim dziele powiedziała sama reżyserka podczas pokazu. Porównanie to wynika z faktu, iż Muylaert obawiała się powrotu do Berlina, bojąc się, że nie będzie w stanie powtórzyć zeszłorocznego sukcesu, którym było zdobycie Nagrody Publiczności za film „Second Mother”. Wtedy jednak uświadomiła sobie, że „Nie jestem piłkarką, nie zawsze muszę strzelać gole. Dotarło do mnie, że tworzę kwiaty. A ten film to dla mnie prawdziwy kwiat” (bo inspirowany prawdziwymi zdarzeniami). I rzeczywiście - „Mãe só há uma” (jak brzmi oryginalny tytuł obrazu) jest jednym z najciekawszych, które widziałem (dotychczas) podczas Festiwalu.

Ocena: 7,5/10

Don't call me son

War on Everyone” Johna Michaela McDonagha jest komedią sensacyjną, specyficznym buddy cop movie, z interesująco dobraną, na pierwszy rzut oka zupełnie niedopasowaną dwójką bohaterów. Alexander Skarsgard i Michael Pena grają dwóch gliniarzy, którzy korzystają z pełni przywilejów, które daje im praca w służbie mundurowej. Dość powiedzieć, że gdy w toalecie biorą kokę wraz ze swoim informatorem, na sygnał syreny policyjnej panikują, nie wiedząc co robić. Aż: „Czekaj, przecież to MY jesteśmy policjantami”, świadomie stwierdza jeden znich.

 „War on Everyone” nie jest obrazem z ambicjami. Przedstawiona w nim historia jest jedynie pretekstem do serii gagów dotyczących policjantów i ich niecodziennego sposobu pracy. Obraz ma zapewnić widzowi miło spędzony czas i jako taki wywiązuje się ze swojego zadania z dobrym skutkiem. Stanowi przez to interesujący dodatek do programu Festiwalu, będąc chwilą na złapanie innego oddechu w natłoku dzieł, które są, bądź próbują być, obrazami dotykającymi jakiegoś ważnego problemu.

Szczególnie ciekawe jest umiejscowienie historii w czasie. Stroje i stylistyka wnętrz przywodzą bowiem na myśl lata 70. Z dialogów jednak wynika, że akcja rozgrywa się w pełni współcześnie, w XXI wieku. Stylistyczna otoczka jest jedynie dodatkiem, podbijającym komediowy wydźwięk dzieła.

Poszczególne sekwencje zostają z widzem. W szczególności ta otwierająca film, w której bohaterowie zastanawiają się czy mim wydaje z siebie jakiś dźwięk po byciu potrąconym przez samochód.  Luźny ton udziela się także widzowi, na którego ustach często pojawi się uśmiech, a przez gardło przedrze się dźwięk szczerego śmiechu. Chwilami film popada wprawdzie w groteskę, co nie do końca sprawdza się stylistycznie z resztą dzieła. Nie jest to jednak na tyle wyraźne niedopasowanie, by zniwelować pozytywne uczucia, które rodzą się w widzu podczas seansu. 

Wspaniałe i godne wynotowania jest zaangażowanie twórców w gag z ucieczką na Islandię. Z początku wydaje się, że zdjęcia z Reykjaviku kręcone były w studio w Stanach. Szybko jednak okazuje się, że ekipa naprawdę pojechała na Islandię, aby nakręcić krótką serię zdjęć rozgrywających się na tej pięknej zielonej wyspie. Zaangażowanie w projekt przede wszystkim.

„War on everyone” jest przyjemnym filmem, który świetnie sprawdzi się jako wstępniak do „Faceta Idealnego”, z którym dzieli podobne humorystyczne spojrzenie na rzeczywistość oraz specyficznych, chwilami nadaktywnych bohaterów. Tylko tyle i aż tyle. Jest jednak na tyle zgranie, że obraz zasługuje nawet na:

Ocena: 7,5/10