Wszystkie demony Nicolasa Windinga Refna

Wszystkie demony Nicolasa Windinga Refna

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kadr z filmu "Neon Demon" (2016)
Kadr z filmu "Neon Demon" (2016) Źródło: Gunther Campine
Choć Nicolas Winding Refn jest aktywny zawodowo od roku 1996, to polscy widzowie po raz pierwszy zetknęli się z jego twórczością dopiero kilka lat temu, przy okazji premiery „Drive”. Nie byłam wyjątkiem – na seans wybrałam się wówczas zachęcona pierwszoplanową rolą Ryana Goslinga, nie nazwiskiem duńskiego reżysera. Moje szczeniackie uczucie do aktora dawno ostygło; zrodzona w roku 2011 fascynacja Refnem wciąż przybiera na sile.

Jako że nie jestem typem kinowej monogamistki, mnie i Refnowi przytrafił się przestój. Kiedy nadrobiłam już filmografię tego niepospolitego twórcy, kiedy do kin wszedł „Tylko Bóg wybacza” i kiedy opadł już kurz po wielu walkach stoczonych przeze mnie w jego obronie, na pewien czas o Duńczyku zapomniałam. Nie całkowicie: powtórzyłam sobie „Valhallę” i „Bronsona”, śledziłam wydarzenia na tegorocznym Cannes, a nawet ze spokojem przyjęłam doniesienia o rosnącej bucie i narcyzmie filmowca („Jeśli nie oddziałujesz mocno na widza, nie dzielisz opinii publicznej, to co ty tu, k***a, robisz?” albo: „Lars von Trier? Gdy widziałem go po raz ostatni, próbował stuknąć mi żonę, ale teraz znalazł sobie jakąś inną d****ę”). Me serce pozostawało jednak niewzruszone, a w końcu przed ekranem pragnę doznawać stanów z „Like a Virgin” Madonny. Czy wierzyłam, że „Neon Demon” zamieni mnie na nowo w zakochaną dzierlatkę? Chyba nie.

Czołówka. Tylko jej potrzebowałam, by przypomnieć sobie, za co tak bardzo cenię Nicolasa Windinga Refna. Chropowate szkło mieniące się neonowymi barwami, napisy, pulsująca muzyka Cliffa Martineza. Te kilkadziesiąt sekund podziałało jak odliczanie hipnotyzera. 1, 2, 3, 4, 5… Zamknij oczy i wyobraź sobie, że film może być czymś więcej niż zainscenizowaną historią ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Że film to doznanie.

Kadr z filmu "Neon Demon" (2016)

Wyjaśnijmy sobie jedno: fabuła w „Neon Demon” to kwestia najmniej istotna. Na tym polega przewaga tego filmu nad „Tylko Bóg wybacza”, w którym reżyser zabawił się we Freuda. Ryan Gosling gra mężczyznę cierpiącego na kompleks Edypa. Za pożądanie matki (akt seksualny symbolizowany jest tu poprzez gest włożenia palców do jej poranionego brzucha) czeka go nieuchronna kara wymierzona przez Changa – boską rękę sprawiedliwości. Dryfowanie po chorej podświadomości bohatera bywa męczące. Nie zmęczymy się natomiast prostą jak konstrukcja cepa akcją „Neon Demon”, którą można streścić w dwóch punktach: jeden – dziewczyna znikąd okazuje się objawieniem modelingu; dwa – im pewniejsza siebie się staje, tym bardziej zazdroszczą jej koleżanki z pracy. Pretekstowa wręcz historia wreszcie Refnowi „nie przeszkadza”. W czym? No właśnie.

Lustra, które zwielokrotniają przestrzeń i czynią z niej niekończący się labirynt. Piękność z poderżniętym gardłem, widok równie makabryczny, co w interpretacji Refna – mistrza w estetyzowaniu przemocy – majestatyczny. Neonowe światła, kolorowe filtry nałożone na obraz. Stroboskop. Dym. Całkowita czerń w klubie i na wybiegu. Całkowita biel podczas sesji zdjęciowej. Miarowe plumkanie muzyki elektronicznej. I w końcu: trans. Tak, „Neon Demon” to wyraz wszystkich wizualnych fetyszy reżysera. Z pozoru zaskakująca tematyka filmu okazuje się dla Refna idealną bazą. Świat modelingu, tak jak kinematografia Duńczyka, opiera się na formie. Liczy się tylko materia i sposób jej przedstawienia.

Kadr z filmu "Neon Demon" (2016)

Naprzemienny sentymentalizm (kontemplacja księżyca w pełni) i brutalność (wendeta odrzuconej Ruby) – ewidentna inspiracja kinem Davida Lyncha – na stałe wpisały się w wyrazisty styl reżysera. I choć w „Neon Demon” wyczuwalny jest posmak „Blue Velvet”, to w trakcie projekcji po głowie chodził mi wciąż inny tytuł, „Suspiria” z roku 1977. Dario Argento stworzył być może najbardziej dopracowany audio-wizualnie horror w historii, a Nicolas Winding Refn doskonale czuje się w roli jego duchowego spadkobiercy. W obu przypadkach groza (doprawiona zresztą szczyptą kampu) nie wynika z samego przebiegu wydarzeń, lecz z zawiesistego klimatu filmów. Nienaturalna kolorystyka („agresywne” odcienie: różu, czerwieni, fioletu) przybliża obrazy do koszmaru sennego. Oprawa muzyczna – w „Suspirii” autorstwa grupy Goblin, w „Neon Demon” Cliffa Martineza – wzmaga rosnący w widzu niepokój. W takiej scenerii niewinne bohaterki opowieści, Susy i Jesse, nie może spotkać nic dobrego; pozostaje im tylko czekać na cios.

Według pierwotnego zamysłu niniejszy tekst miał być analizą filmografii „dojrzałego” Refna (a więc wszystkiego, co reżyser nakręcił po „Bronsonie”), ostatecznie przybrał kształt mowy obronnej wybuczanego w Cannes „Neon Demon”. Dostrzegam wady filmu – pikantną scenę w kostnicy motywuje jedynie chęć szokowania, a finał to już niemal czysty kamp – lecz muszę oddać Refnowi to, co Refnowskie. Obraz ten konsekwentnie popycha twórczość Duńczyka w kierunku poetyki snu. A że na ołtarzu ekspresji poległa treść? Cóż, Refn osiągnął dokładnie to, czego życzył sobie w Cannes: podzielił publiczność. Kino z pogranicza narkotykowego tripu, które należy odczuwać, nie rozumieć, może mieć tylko zagorzałych fanów i równie zaciekłych przeciwników.