Mother! - TIFF '17

Mother! - TIFF '17

Mother! - TIFF '17
Mother! - TIFF '17 Źródło: UIP
„Mother!” Darrena Aronofskiego to alegoryczna opowieść, którą można czytać na wielu poziomach.

„Mother!” jest filmem, który najlepiej oglądać w ciemno, nie czytając zbytnio na jego temat. Sama kampania promocyjna była zresztą umiejętnie nastawiona na to, by nie zdradzić o czym jest najnowszy obraz reżysera „Requiem dla snu”. Historia przedstawiona w filmie prowadzona jest bowiem w taki sposób, że cały czas łapiemy się za głowę, zastanawiając What The Fuck?!

Co jednak znamienne - mimo, że nie wiemy o co chodzi, reżyserowi udaje się silnie oddziaływać na nasze zmysły. Jako widzowie reagujemy instynktownie na to, co dzieje się na ekranie i współodczuwamy emocje głównej bohaterki. Ogromna w tym zasługa szczególnej pracy kamery, która nie odstępuje jej na krok, przez większość czasu będąc niezwykle blisko jej twarzy. W początkowych scenach jest to niemal męczące, gdyż podążając za chodzącą po budynku kobietą, dostajemy szybkie zmiany perspektyw i ruchliwą kamerę. W miarę toku opowieści takie zagranie okazuje się jednak kluczowe dla sposobu oddziaływania obrazu. Pozwala nam wczuć się w rolę kobiety, która nie może zapanować nad rozgrywającymi się wokół niej rzeczami.

Reżyser niezwykle umiejętnie buduje także poczucie paranoi i osaczenia, które towarzyszy dziewczynie. W jej oczach zwyczajne czynności, czy nawet normalne pomieszczenia, zdają się skrywać jakąś mroczną tajemnicę, a każdy kąt kryć tajną broń zniszczenia. Takie podejście do tematu zapewniło „Mother!” liczne porównania do twórczości Polańskiego, co rzeczywiście jest uzasadnione. Film posiada jednak także swój własny wyrazisty styl, który trudno porównać do czegokolwiek innego, włącznie z dotychczasową twórczością reżysera. To niemal gatunek sam w sobie. Dzieło tak wielkie, że nie sposób przejść wobec niego obojętnie.

Nie można odmówić filmowi świetnego aktorstwa. Jennifer Lawrence wreszcie nauczyła się grać przerażenie (co udowadnia już w jednej z pierwszych scen, gdy zaskakuje ją bohater Bardema), a w miarę eskalacji chaosu, jej obłęd staje się coraz bardziej widoczny. Aktorka umiejętnie ogrywa kolejne rejestry przerażenia sytuacją, w której się znajduje, jednocześnie nie tracąc z nadmiernej niewinności, która przeszkadza jej w postawieniu na swoim. Rozmawiając o aktorach, należy wspomnieć, że w szczególności zachwyca drugoplanowa rola Michelle Pfeiffer, która potrafi przekazać całe spektrum emocji każdym ruchem, gestem, czy nawet drobnym spojrzeniem. Każda jej interakcja z bohaterką Lawrence przepełniona jest szeregiem wrogich emocji, okazywanych na różnorodne sposoby. Niemal idealny chłód bijący od kobiety widać w prawie każdej scenie. Pfeiffer świetnie ogrywa tę wrogość, nadając jej wiele barw.

Mężczyźni w filmie w zasadzie są, spełniając swoją fabularną rolę, ale nie można za wiele powiedzieć o ich aktorstwie. Nie wychodzą ze swoich typowych zagrań, a jednak dobrze uzupełniają obrazu całości. Wydaje się wręcz, że było to założenie celowe. Jak gdyby film miał być ukazany z kobiecej perspektywy i traktować o takichż rozterkach.

Obraz przepełniony jest symboliką, otwartą na różne interpretacje widza. Najciekawsze w tym wszystkim jest zaś to, że historia układa się w całość dopiero z ostatnimi scenami. To one zmieniają percepcję tego, co przed chwilą zobaczyliśmy, stawiając tzw. „kropkę nad i”. W zasadzie można też powiedzieć, że dostawiając wykrzyknik do tytułu. Ten wykrzyknik znajduje się zresztą w nim nieprzypadkowo. Wydaje się celowym upomnieniem samego reżysera, trochę w ramach przypomnienia: „Szanuj matkę i ojca swego!”.

Trudno opowiadać o „Mother!” bez wchodzenia w szczegóły najciekawszego pomysłu fabularnego, który wyjaśnia się dopiero z wybuchowym finałem. Nie dość, że stawia cały obraz w nowym świetle, każąc zauważać kolejne konkeksje, paralele i powiązania między poszczególnymi wątkami, to jeszcze dostrzeżenie jak dosłowne są niektóre z tych rozwiązań, sprawia że człowiek ma aż ochotę krzyknąć: „O Matko!”.

„Mother!” to więc film przedziwny, kuriozalny, mocny i silnie oddziałujący na zmysły. A choć nie wwierca się w głowę z taką precyzją, jak poprzednie filmy reżysera, nie sposób odmówić Aronofskiemu rozmachu i jaj w podejmowaniu tematów, które stale będą aktualne. Warto też nadmienić, że kiedy szokuje, nie robi tego dla samego efektu szokowania. Za każdym z aktów przemocy, które pojawiają się w filmie, stoi jakaś większa idea, jakiś komentarz do szerszego systemu wartości. „Mother!” zdaje się też inteligentnym prztyczkiem w nos dla pewnych środowisk, w przewrotny sposób ukazując zgubne skutki fanatyzmu i powtarzalnych rytuałów. „Mother!” może się więc nam podobać lub nie, ale koniec końców chyba warto się z nim/nią zmierzyć.