"Pięćdziesiąt twarzy Greya" - film jednorazowego użytku

"Pięćdziesiąt twarzy Greya" - film jednorazowego użytku

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kadr ze zwiastunu "50 twarzy Greya" (fot.Universal Pictures)
"Fifty Shades of Grey" w reżyserii Sam Taylor-Johnson, będące adaptacją bestsellerowej powieści E.L. James to jeden z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku. Właśnie z powodu sławy, którą książka zaskarbiła sobie wśród czytelniczek na całym świecie.
Stało się to za sprawą różnorodnych erotycznych fantazji autorki, ubranych w szaty szczątkowej fabuły. Książka jest bowiem raczej zestawem pozycji seksualnych, opisanych niewyszukanym językiem, między którymi następują różne, mało znaczące wydarzenia, niż powieścią z prawdziwego zdarzenia. Oczekujących jednak na przyzwolenie na oglądanie porno w kinie, uprzedzam, że film Taylor-Johnson to tak naprawdę czysty romans, jedynie z elementami erotycznego uniesienia. Dziewczyna spotyka chłopaka. Chłopak zabiera ją na przejażdżkę helikopterem, daje jej drogie prezenty i od samego początku jest nią wyraźnie zainteresowany. Tak bardzo nawet, że groźnym wzrokiem patrzy na każdego mężczyznę, który znajduje się w pobliżu „jego” kobiety. A potem chłopak pokazuje jej świat seksualnych rozkoszy.

Fabuła nadal jest szczątkowa, niemniej na pewno bardziej rozbudowana względem tej książkowej, gdzie akcja toczyła się tylko od stosunku do stosunku. Oczywiście sceny seksu pojawiają się w filmie i są znaczącą częścią opowieści, jednak bardzo wiele czasu poświęca się tu także ukazaniu luksusowego życia głównego bohatera oraz oznak czułości, którą bohaterowie wzajemnie sobie okazują. Gdyby nie chwile odtrącenia i dialogi, w których mówi się o „trudnym charakterze”, można by się nie zorientować, że z głównym bohaterem coś jest nie tak.

Główny wabik powieści, czyli cała tematyka sadystyczno-masochistyczna została wprowadzona na ekranie w bardzo ułagodzony, stonowany sposób. Seks nie jest tu szczególnie wyuzdany, a w kilku sekwencjach ukazany jest wręcz niczym akt namaszczony. Efekt ten osiągnięto poprzez specyficzne zbliżenia kamery, skupienie na detalu oraz delikatną pościelową muzykę, lecącą w tle.

Tajemnicą poliszynela jest fakt, iż „Pięćdziesiąt twarzy Greya” powstało jako erotyczne fan-fiction Sagi „Zmierzch”. W filmie również widać podobieństwa między obydwoma dziełami. Warto zacząć od samego schematu zachowania bohaterów - w obu dziełach mężczyzna/wampir odmawia czegoś w swoim związku z kobietą - bądź seksu, bądź emocjonalnego zaangażowania, posiadając jednak obsesyjną wręcz potrzebę sprawowania nad nią kontroli. Są też małe podobieństwa - bogactwo, gra na fortepianie czy specyficzny sposób rozbierania się - wszystkie te elementy przywodzą na myśl podobne sceny znane ze „Zmierzchu” właśnie.

Kontekst „Twilight” jest zresztą ważny, zwłaszcza w kwestii dialogów. Te są bowiem w większości drewniane i nienaturalne. Tak było w pierwowzorze, tak było także u Stephenie Meyer. Aktorzy starają się, jak mogą, by nadać odrobinę prawdziwości i emocji wypowiadanym przez siebie słowom, jednak w wielu momentach zadanie nie wychodzi im zbyt dobrze. Mimo wszystko widać, że Dakota Johnson starała się, jak mogła, by nadać życia swojej postaci. Chwilami nawet nieźle jej się to udaje. W szczególności w scenach humorystycznych. Najlepszą z nich jest biznesowa rozmowa na temat kontraktu, który ma podpisać dziewczyna. Rzeczowy ton, w którym prowadzona jest rozmowa kontrastuje bowiem z treścią, która zostaje wypowiadana. Od Jamiego Dornana wymagało się raczej, aby wyglądał w tym filmie niż prawdziwie grał, gdyż chwil, w których jego bohater jest prawdziwie „popieprzony na pięćdziesiąt sposobów”, jak się w pewnym momencie mówi, jest jedynie kilka. W większości momentów Grey sprawia raczej wrażenie czułego, zakochanego mężczyzny, a nie osobę, która musi obsesyjnie wszystko kontrolować i ma problemy z bliskością z drugą osobą. To wynika raczej z dialogów niż ze sposobu gry Dornana.

Obraz nie posiada wyraźnej dramaturgii, czy punktów zwrotnych historii. Opowieść raczej snuje się do przodu, zahaczając tylko o kolejne lokalizacje i kolejne wydarzenia z pierwowzoru. Brak tu też wyraźnej kulminacji, jak gdyby od razu chcąc zaznaczyć, że film stanowi jedynie wstęp do większej historii, opowiedzianej w kolejnych częściach. (Aż czekałem, żeby na napisach końcowych pojawiło się „Ana i Christian powrócą”, jak to ma miejsce w filmach ze stajni Marvela). Dostajemy za to pewną klamrę kompozycyjną w postaci powtórzonej sceny pary stojącej po dwóch stronach zamykających się drzwi windy.

Mimo wszystkich swoich wad, obraz całkiem dobrze i bezboleśnie się ogląda. Ogromna w tym zasługa jedynego elementu, który jest naprawdę dobry, czyli doskonale dobranej ścieżki dźwiękowej. To w ogromnej mierze właśnie dzięki niej ten obraz ogląda się jak romans, a nie jedynie historię seksualnych schadzek bohaterów. Utwory takie, jak „Earned It” The Weeknd, „Haunted” Beyonce, czy wykorzystanie pościelowych klasyków, sprawia że obraz ogląda się z większym zainteresowaniem. Film Taylor-Johnson jest więc koronnym przykładem na to, jak ogromną rolę muzyka odgrywa w kinie i jak diametralnie może wpłynąć na odbiór konkretnego dzieła filmowego.

„Fifty Shades of Grey” to obraz jednorazowego użytku. Na dodatek taki, który szybko wyleci widzowi z głowy. Mimo wszystko, kiedy trwa, zapewnia specyficzną rozrywkę i nie nuży. Patrząc na materiał wyjściowy mogło być o wiele, wiele gorzej. Ostatecznie bowiem „Pięćdziesiąt twarzy Greya” są filmem, a nie tylko erotycznym fan-fickiem. Film niemal idealnie skrojony na Walentynki, a tematyka S&M wprowadzona bardzo delikatnie. Pierwszy raz z kinowym Greyem okazał się więc bezbolesny.

Ocena: 6/10