Seriale dobre, bo polskie?

Seriale dobre, bo polskie?

Dodano:   /  Zmieniono: 
telewizja fot. Fotolia
U progu nowego sezonu telewizyjnego sensacją stała się zapowiedź wejścia do Polski giganta Netflixa. Nic nie wskazuje jednak, żeby miało to wywołać rewolucję na naszym rynku seriali. Najważniejsi nadawcy wiedzą, że krajowy widz woli krajowy produkt.

Jeszcze niedawno wszystkie stacje telewizyjne chciały robić seriale „w stylu TVN”. W standardzie, jaki wiele lat temu wyznaczyły produkcje w rodzaju „Magdy M.”. Wielkomiejskie apartamentowce z wnętrzami „na bogato”, które są szczytem aspiracji dużej części Polaków; widoki metropolii z budynkami ze szkła i metalu; urodziwi bohaterowie bez właściwości; brak wyrazistych konfliktów; nieśmieszne dowcipy konstruowane tak, żeby broń Boże nikogo nie urazić; no i oczywiście happy end. Dziś „w stylu TVN” kręci już tylko TVN, a i to nie zawsze. Bo z dwóch jesiennych nowości tylko jedna odpowiada powyższemu opisowi, mam na myśli żenujące „Aż po sufit”, któremu nie pomoże nawet dwójka wybitnych aktorów w rolach głównych (Edyta Olszówka i Cezary Pazura). Jak każdy patent i ten po jakimś czasie przestał działać, co ciekawe, zbiegło się to w czasie ze spadkiem notowań obozu PO, która również adresowała swój przekaz do klasy średniej i osób, które do niej aspirują. Najwyraźniej kultura i polityka są znacznie bliżej siebie, niż twierdzą niektórzy komentatorzy.

Skazane na sukces

Stacje telewizyjne, które muszą odpowiadać na masowe zapotrzebowanie, nadchodzącą przemianę wyczuły już wcześniej. I tak w Polsacie zamiast seriali „w stylu TVN”, jak „Hotel 52”, mamy bardzo dobre „Skazane”, a w TVP 2 zamiast „O mnie się nie martw” trzymającego w napięciu „Prokuratora” według scenariusza braci Miłoszewskich. Jedynka, której nowa produkcja odniosła największy sukces (średnia widownia znacznie powyżej 3 mln), zaproponowała „Dziewczyny ze Lwowa”. Są to seriale, w które zainwestowano spore pieniądze i zatrudniono przy ich realizacji wybitnych twórców. Warto też dodać, że telewizja publiczna przygotowuje realizację wystawnej serialowej biografii największego amanta czasów II RP Eugeniusza Bodo. TVN też robi seriale nie w swoim stylu, bo zrealizował, dostępny tylko w internetowym Playerze, „Web Therapy” („Terapia w sieci”) z Agatą Kuleszą w roli głównej. Jest to adaptacja komediowego amerykańskiego cyklu z Lisą Kudrow, która gra psychoterapeutkę udzielającą porad w internecie.

Ten ostatni przykład dowodzi, że największe stacje telewizyjne rozumieją, na czym polega wyzwanie, jakim będzie obecność Netflixa w Polsce, i że szykują się, by je podjąć. I, wbrew pozorom, wydaje się, że nie są na straconej pozycji. Obstawiałbym raczej, że to internetowy potentat z USA przekona się – niczym eBay, który sromotnie przegrał rywalizację z Allegro – że polscy klienci mają swoje przyzwyczajenia. A te niełatwo zmienić. Owszem, Netflix ma szansę jako internetowy dystrybutor VoD (video on demand), czyli wideo na życzenie, choć i w tym segmencie nie będzie mu łatwo, jako że użytkownicy znad Wisły niechętnie płacą w sieci. Jednak zdominować rynek seriali uda mu się tylko wtedy, gdy dogada się z którymś z największych nadawców telewizyjnych.

Cóż, amerykański gigant zarabia na wypożyczeniach w sieci, ale to własne produkcje są prawdziwym tytułem do jego chwały. Z kilku powodów. Najważniejszy jest taki, że wielu obserwatorów uważa, iż tak będzie wyglądać telewizja przyszłości: w myśl tej teorii model oparty na dystrybucji treści przez sieć to rozwiązanie, które znajdzie wielu naśladowców i będzie bardzo opłacalne. Podstawą jest jednak to, że te treści najpierw trzeba wytworzyć, i Netflix to robi. Z sukcesami. Pierwszą produkcją platformy, która sprawiła, że usłyszał o niej cały świat, był „House of Cards”, serial o kulisach walki o władzę w USA z wielką rolą Kevina Spaceya. Dziś liczba własnych produkcji Netflixa przekroczyła już 30 (dramaty, komedie, młodzieżowe), a kolejne zostaną zaprezentowane już wkrótce. Wśród tych, które już zrealizowano, są prawdziwe serialowe hity: nawiązujący do superbohaterskiego komiksu „Daredevil” „Narcos” o Pablu Escobarze czy „Sense 8” twórców „Matrixa” braci (czy też rodzeństwa, bo jeden zmienił płeć) Wachowskich. Najpierw te produkcje mogą, oczywiście, obejrzeć użytkownicy Netflixa (działającego w ponad 40 krajach), a dopiero po dłuższym czasie trafiają one do telewizji i na DVD.

Californication w Wilkowyjach

Jak to się ma do naszego polskiego rynku? Cóż, bez względu na to, jaką strategię przyjmie Netflix, u nas będzie rywalizował z płatnymi telewizjami i platformami cyfrowymi o najlepszych klientów. Tych, którzy są w miarę zamożni i do tego skłonni płacić za treści. Nie jest to może jakaś wielka grupa, ale liczba zainteresowanych wciąż rośnie, mimo gigantycznej skali piractwa. Jednak żeby naprawdę zdominować rynek seriali, Netflix

musiałby zainwestować ogromne pieniądze w krajową produkcję, a to jest mało prawdopodobne. Po prostu polscy widzowie nie chcą oglądać produkcji zagranicznych. Wyjątkiem od tej reguły był w ostatnich latach przypadek pokazywanego w telewizyjnej Jedynce rosyjskiego serialu „Anna German”, który średnio oglądany był przez ponad 6 mln widzów. To jednak tylko przypadek potwierdzający regułę. Rzecz dotyczyła przecież gwiazdy polskiej piosenki. Hity rodem z Ameryki czy Anglii pokazywane są u nas najczęściej w kanałach filmowych, a jeśli pojawią się w otwartych, to poza prime time’em. Bo jeśli ktoś spróbuje eksperymentu i pokaże je w czasie największej oglądalności, ponosi porażkę. Angielskie seriale w rodzaju „Sherlocka” i „Downton Abbey” czy amerykańskie produkcje, które wstrząsnęły światowym rynkiem telewizyjnym, np. „Californication” czy „Sześć stóp pod ziemią”, mają u nas oglądalność na poziomie kilkuset tysięcy.

Co kochają Polacy

To dlatego HBO, które ma w swoim portfolio najlepsze produkcje serialowe naszych czasów w rodzaju „Gry o tron” czy „Zakazanego imperium”, inwestuje w trzeci już polski serial. W październiku zobaczymy kryminalny „Pakt” o dziennikarzu śledczym, którego gra Marcin Dorociński. Trudno jednak powiedzieć, aby dwie wcześniejsze produkcje kanału – „Bez tajemnic” z Jerzym Radziwiłowiczem jako psychoterapeutą czy sensacyjna „Wataha” o funkcjonariuszach Straży Granicznej – rozbiły bank, raczej że odniosły umiarkowany sukces.

Co zatem najchętniej oglądają Polacy? Oczywiście telenowele, i to od wielu, wielu lat. To nie są, rzecz jasna, seriale sensu stricto, bo nie tworzą zamkniętej struktury. Warto jednak wiedzieć, że wyniki „M jak miłość”, serialu emitowanego na antenie Dwójki od 15 lat, mimo ogromnych zmian, jakie zaszły w tym czasie na rynku, wciąż są nie do pobicia. Produkcję autorstwa Ilony Łepkowskiej regularnie ogląda 6,5 mln widzów (kiedyś było ich o 1/3 więcej). Ale inne telenowele – „Barwy szczęścia” w Dwójce, „Na Wspólnej” w TVN czy Polsatowska „Pierwsza miłość” – również osiągają bardzo dobrą oglądalność (od 2 do nawet 3,5 mln). Jeśli zaś chodzi o typowe seriale, to w rankingach nieustannie królują produkcje telewizji publicznej: „Ojciec Mateusz”, „Na dobre i na złe”, no i oczywiście „Ranczo”, które jako jedyne może się popularnością mierzyć z „M jak miłość”. Niestety (dla TVP) opowieść o miejscowości Wilkowyje, która podbiła serca Polaków, pokazując zabawny obraz polskiej prowincji, dobiega końca. Twórcy przygotowują właśnie ostatni, dziesiąty już sezon, który zostanie pokazany wiosną.

Nowe i sprawdzone

Telewizyjna Jedynka wzięła się więc na sposób i u tej samej ekipy zamówiła kolejny produkt. Sukces nie jest może tak spektakularny jak „Rancza”, ale i tak spośród wszystkich (nie tylko serialowych) nowości jesiennych ramówek „Dziewczyny ze Lwowa” radzą sobie zdecydowanie najlepiej. Opowieść o czterech młodych kobietach z Ukrainy, które przyjechały do Polski za chlebem, podoba się przede wszystkim dzięki dowcipowi. Scenarzysta Robert Brutter i reżyser Wojciech Adamczyk dbają, by w każdym odcinku było kilka udanych gagów. Jak choćby ten, gdy jedna z bohaterek ma sprzątać u pewnej starszej pani (przezabawna Marta Lipińska), a ta przyjrzawszy się jej urodzie, prowadzi ją na badania krwi, by się dowiedzieć, czy nie ma choroby wenerycznej. Tymczasem recepcjonistka w przychodni podejrzewa ją o romans z młodą kobietą. Jeśli chodzi o komedie, to świetnie zapowiada się też internetowa produkcja TVN z Agatą Kuleszą w roli psychoterapeutki.

W nowe udane produkcje, tym razem sensacyjne, zainwestowały też Polsat i Dwójka. Dwójka pokazuje „Prokuratora” z hipnotyzującym Jackiem Komanem, polskim aktorem, który przez lata występował z sukcesami w Australii. Poza jego rolą największą zaletą produkcji jest scenariusz pisany przez najpopularniejszego dziś polskiego autora kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego i jego brata Wojciecha. Braciom Miłoszewskim, bo tak się tu podpisują, naprawdę udaje się zaskakiwać widzów zwrotami akcji. Z kolei zrealizowane dla Polsatu „Skazane” to bodaj najambitniejsza produkcja w historii stacji. Plejada świetnych aktorów, staranna realizacja, dobre scenariusze i pomysł na konstrukcję. Jest to bowiem polska adaptacja brytyjskich „Prisoner’s Wives”, czyli opowieści o czterech żonach więźniów. W krajowej wersji role główne zagrały Olga Bołądź, Monika Krzywkowska, Beata Ścibakówna i młodziutka Paulina Gałązka. Każda z nich ma za sobą ciekawą historię. Jedna wsadziła syna do więzienia i teraz próbuje się z nim pogodzić; druga związała się z mafiosem, z którym ma dwójkę dorastających dzieci; kolejna, będąc w ciąży, odkrywa, że jej uroczy mąż biznesmen prawdopodobnie jest mordercą; a handlująca miękkimi narkotykami Ola niechcący zmusiła swojego partnera, by poszedł za nią do więzienia. Przedstawiony w „Skazanych” punkt widzenia na przestępców oraz ich bliskich jest nieoczywisty. A równie zaskakujące są tu postaci stróżów prawa, z komisarzem granym przez Piotra Głowackiego na czele, który wydaje się tak antypatyczny, jakby stał po stronie zła.

Zwycięskie formaty

„Skazane” są przykładem tego, jak dziś funkcjonuje nasz rynek serialowy. Po pierwsze, choć stacja mogłaby stosunkowo tanio kupić angielski oryginał, woli zrealizować własną wersję. Po drugie, widać tu inwestycję w jakość. Dlaczego? Ano dlatego, że polscy widzowie chcą oglądać polskich aktorów i polskie realia, a jeśli ich nie odnajdą, zmieniają kanał. Stąd fenomen tzw. formatów, do których „Skazane” również należą. Mało kto wie jednak, że adaptacjami są też „Ojciec Mateusz” czy popularna telenowela „Na Wspólnej”. Warto dodać, że kwestia formatów dotyczy przede wszystkim produkcji rozrywkowych. Dziś w zasadzie nie ma na tym rynku żadnych polskich pomysłów, bo wszystko od „Tańca z gwiazdami” po „Mam talent” to licencje realizowane na całym świecie. Wracając zaś do seriali, to inwestycja w jakość ma sens, ponieważ już dziś duże stacje muszą konkurować o najatrakcyjniejszego widza z tzw. grupy komercyjnej (16-49 lat) z kanałami filmowymi czy produkcjami dostępnymi w sieci. A w przyszłości ta rywalizacja będzie jeszcze bardziej zacięta. Jednak Netflix i HBO raczej z otwartymi kanałami nie wygrają. Cóż, z punktu widzenia największych światowych graczy rynek polski jest dość kłopotliwy, bo z jednej strony to prawie 40 mln potencjalnych odbiorców, a z drugiej mówi się u nas w języku, który w zasadzie uniemożliwia globalną dystrybucję.

Więcej możesz przeczytać w 39/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.