TIFF '15 - Kill Your Friends

TIFF '15 - Kill Your Friends

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kill Your Friends (2015)
Kill Your Friends (2015) Źródło: Unigram / Altitude Film Entertainment
„Kill Your Friends” Owena Harrisa powstały na podstawie książki Johna Nivena jest rozgrywającą się na początku lat 90. historią agenta muzycznego (Nicolas Hoult), który za wszelką cenę chce wspiąć się na szczyt drabiny kariery. Nawet, jeśli trzeba będzie zrobić to po trupach. Po trupach własnych przyjaciół, dodajmy, jak brzmi zresztą doskonały tytuł dzieła.

„Kill Your Friends” już swoim tytułem zapowiada więc bardzo dużo. Z początku dopełnia nawet krwawej obietnicy, złożonej w swojej nazwie. W scenie otwierającej film czarny humor strumieniem wylewa się z ekranu. Sęk tkwi w tym, że po świetnym początku, twórcy szybko zakręcą kurek i gęsta maź krwistego żartu zacznie spadać w filmie jedynie po kropelce.

„Kill Your Friends” to historia oparta na charyzmie głównego bohatera, który często opowiada widzom o swoich przeżyciach, patrząc prosto w kamerę. Nicolas Hoult stara się, jak może, aby pokazać dwulicowość Stevena Stelfoxa. W pojedynczych scenach nawet nieźle mu to wychodzi, jednak w większości scen zwyczajnie nie ma co grać, gdyż pierwotny pazur dowcipu szybko się stępił. Do tego wydaje się wręcz, że Hoult ma za miłą twarz, abyśmy w pełni uwierzyli mu gdy z uśmiechem na ustach wbija szpile swoim przeciwnikom. Za bardzo wygląda na „dobrego gościa”, byśmy uwierzyli jego najgorszym instynktom. W jego kreacji brakuje tej iskry szaleństwa, którą doskonale wyłapał Christian Bale, tworząc postać Patricka Batemana w doskonałym „American Psycho” Mary Harron. Film ten stanowi zresztą dobry trop porównawczy do obrazu Harrisa. W obu dziełach bohater próbuje wykazać swoją wyższość nad ludźmi, którzy posiadają dokładnie taką samą charakterystykę, co on, wykorzystując do tego wyjątkowo brudne zagrywki. W obu też „wóda, dziwki i koks” często i gęsto wypełniają ekran, stanowiąc podstawowe rozrywki bohaterów. Złote lata 90., chciałoby się rzec.

Plusem na szczęście pozostaje muzyka oraz wyśmiewanie pewnych trendów. Świetnym przykładem chociażby scena, przedstawiająca rockową niemiecką grupę muzyczną, grającą „ostre techno” z wyjątkowo dosadnym tekstem, której utwór nieoczekiwanie stanie się ogromnym hitem w Europie. Na uwagę zasługuje także doskonale dobrana piosenka wieńcząca dzieło, świetnie odnosząca się do samej fabuły i dobrze ją uzupełniająca. „Blood Hands” zespołu Royal Blood, które pojawia się na napisach końcowych brzmi bowiem jak najlepsze dokonania Jacka White’a, a warstwa tekstowa odnosi się bezpośrednio do wydarzeń filmu.

„Kill Your Friends” było filmem z dużym potencjałem. Niestety, mimo kilku świetnych scen, całość raczej rozczarowuje. Takie filmy powinny bowiem być robione tylko na najwyższych obrotach. Dopiero wtedy cała satyryczność i wyolbrzymienie sytuacji zyskują pełnego wydźwięku. Gdy robi się to „na pół gwizdka”, jak ma to miejsce w dziele Harrisa, ostateczny efekt nie jest w pełni satysfakcjonujący. Średnie filmy bolą chyba bardziej niż te stricte złe, bo widać w nich, jak niewiele brakowało, aby mogły spełnić pełnię swojego potencjału; być dziełami, które są warte naszej uwagi i zostają w głowie na dłużej. „Kill Your Friends” niestety dość szybko ucieknie z naszej pamięci, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca do przemyśleń.

Ocena: 6,5/10