Pszczelarstwo – sport ekstremalny. Rozmowa z Krystianem Matyskiem

Pszczelarstwo – sport ekstremalny. Rozmowa z Krystianem Matyskiem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kadr z filmu „Łowcy miodu” (2015)
Kadr z filmu „Łowcy miodu” (2015) Źródło: MayFly
22 kwietnia na srebrnych ekranach zagoszczą dokumentalni „Łowcy miodu”. O wskrzeszaniu bartnictwa, masowym ginięciu pszczół i pracy w ekstremalnych warunkach rozmawiamy z reżyserem, Krystianem Matyskiem.

Dominika Pietraszek, FILM: Produkcje takie jak ta powstają głównie z potrzeby nagłośnienia ważnej dla reżysera sprawy. Czy zajmuje się pan pszczelarstwem prywatnie? 

Krystian Matysek: Nie, bo gdybym miał praktykować wszystkie tematy filmów, zabrakłoby mi wcieleń. Swoje filmy dzielę na takie, które powstały z potrzeby serca, oraz na te, których realizację ktoś mi zaproponował. „Łowcy miodu” mieli być pierwotnie koprodukcją rosyjsko-zachodnioeuropejską, lecz ostatecznie współpraca nie doszła do skutku. Rosjanie zrobili swoją wersję, bardzo infantylną, słabą, której nie łyknąłby nikt na Zachodzie. Producentka zwróciła się do mnie z prośbą, bym przerobił ten projekt na naszą formułę. Stanęło na tym, że jest to koprodukcja polsko-niemiecko-francuska. Okazało się, że słowa bartnik i bartnictwo na Zachodzie nigdy nie istniały, dlatego konieczne było wyjaśnienie tego pojęcia na początku filmu. 

Krystian Matysek

DP: À propos bartnictwa – jest to fach, który zanikł w XIX wieku, ale jednak znalazł pan polskiego bartnika. Czemu zależało panu, by przedstawić w filmie tak starą profesję?

KM: Niemiecki dokument „Więcej niż miód” obleciał całą planetę, był dystrybuowany również w Polsce. Nie chciałem go powtarzać, lecz pójść o krok dalej. Bartnictwo pozwoliło ukazać problem wymierania pszczół inaczej, głębiej. Żeby nie robić nudnego wykładu edukacyjnego, oprawiłem ten temat w przygodę. Nie chciałem kręcić filmu tylko dla pszczelarzy. 

DP: Stąd pomysł, żeby zaangażować do projektu aktorkę niezwiązaną z pszczelarstwem – Magdalenę Popławską?

KM: Tak, Magda miała postawić się w pozycji przeciętnego widza, któremu pszczelarstwo jest całkiem obce. Poznając kulisy tej profesji, coraz głębiej w nią wchodziła. Na początku bała się podglądania jednej barci w Baszkirii. W końcowej scenie, kręconej w Nepalu, wisi nad nią kilka milionów największych pszczół na świecie, a ona jest bez rękawiczek. Dodam, że trzy użądlenia przez te pszczoły grożą śmiercią. Ekstremalne było już samo miejsce: pionowe, wręcz wklęsłe ściany, u podnóża których płynie gigantyczna, rwąca rzeka himalajska.

DP: Czy to właśnie kręcenie w ekstremalnych warunkach było największą przeszkodą w czasie prac nad filmem?   

KM: Gdy bartnik otwierał barć, proces był nie do zatrzymania. „Pan zamknie te pszczoły i poczeka, a ja przestawię kamerę na drugą stronę” – nie, wylatywało 60 tysięcy pszczół i musieliśmy sobie z tym poradzić. W Nepalu to nie było 60 tysięcy, lecz wielomiliardowa chmura niebezpiecznych pszczół.

Kadr z filmu „Łowcy miodu” (2015)

Michał Kaczoń, FILM: Dlaczego zdecydowaliście się akurat na te cztery miejsca: Warszawę, Paryż, Baszkirię i Nepal?

KM: Chodziło mi o to, by wybrane lokacje były atrakcyjne dla widza. Nepal jest naturalny, ekstremalny i przede wszystkim nie jest skansenem. Skansenem nie jest też Baszkiria; nasi bohaterowie są w stanie zebrać tonę miodu. Pomysł, by wyruszyć właśnie tam, wziął się od krzewienia bartnictwa w Polsce i współpracy z Baszkirami. Zaczęły ich zapraszać różne nadleśnictwa, dzięki czemu już na dwa lata przed rozpoczęciem zdjęć do filmu mieliśmy w Polsce wielu bartników. Paryż i Warszawa pojawiają się zaś w „Łowcach miodu” dlatego, że potrzebowaliśmy części miejskiej. Jeden z bohaterów, Kamil Baj, jest przedstawicielem pszczelarstwa miejskiego, zakłada ule na dachach wieżowców. 

MK: „Łowcy miodu” ukazują nam pszczoły w bardzo dużym zbliżeniu i zwolnieniu. Jak możliwe było uzyskanie tego efektu?

KM: Przygotowywałem się do zdjęć bardzo długo, aczkolwiek technologia idzie do przodu tak szybko, że teraz, po dwóch latach od ich rozpoczęcia, byłoby mi dużo łatwiej. Film powstał w rozdzielczości 4K, a to rzadkość w przypadku dokumentu. Kombinowałem bardzo dużo, ale ostatecznie zdałem się na dość klasyczne sposoby, czyli użycie normalnych obiektywów z pierścieniami makro, które dawały szokujące zbliżenia. Pszczoły to ogromne skupisko, tysiące szczegółów. To tak, jakby robić reportaż fotograficzny z dużego koncertu – który spośród miliona widzów robi akurat coś ciekawego? Wypatrzenie tego, że coś się dzieje, jest bardzo trudne.

MK: Na początku filmu widzimy zbliżenie na pszczoły, a do tego słyszymy muzykę rodem z horroru. Jaki był pomysł na tę scenę?

KM: Początek zawsze musi zaintrygować. Jak to mówił Hitchcock, film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Świat pszczół jest gigantyczny, niezwykle ciekawy. Chciałem zacząć taką niewiadomą, „Alienem”. A po drugie – tak jest fajnie (śmiech).

DP: Wierzymy, że nasi czytelnicy łykną haczyk i udadzą się na seans „Łowców miodu”. Dziękujemy serdecznie za rozmowę.