Dla mnie festiwal w Wenecji zaczął się kilka dni temu. Na lotnisku w Pradze, w czasie międzylądowania, spotkałem grupę rosyjskich krytyków filmowych. - Zobacz koniecznie nowego Bałabanowa - słyszę od znajomego dziennikarza. - Ale nie umawiaj się z nim na wywiad — dodaje drugi. — Chyba, że chcesz przeżyć traumatyczne doświadczenie. On odpowiada na pytania „Tak” i „Nie”, a nierzadko wyrzuca dziennikarzy przed końcem rozmowy.
W tym roku w Wenecji jest wyjątkowo tłoczno. Na sąsiedniej wyspie tego samego dnia rusza Biennale Architektury, więc hotele zapełniają się szybciej, niż zwykle. Na Lido przygotowania trwają do ostatniej chwili. Jeszcze kilka godzin przed pierwszymi seansami robotnicy doklejają czerwone trójkąty, którymi obłożony jest pałac festiwalowy. Na głównej ulicy Lido ospali Włosi mimo sjesty i upału skręcają barierki w kawiarnianych ogródkach, rozstawiają stoliki, wywieszają festiwalowe banery. Przez najbliższe dni nie będą zamykać interesu przed drugą, trzecią w nocy.
Tegoroczna edycja Mostry będzie odróżniać się od poprzednich. Imprezy nie otworzył już Marco Mueller, łysawy sinolog w chińskim garniturze ze stójką przy szyi. W rolę dyrektora Mostry wcielił się Alberto Barbera - mówi się, że jest on bardziej od Muellera stanowczy, że potrafi powiedzieć „nie” nawet znanym twórcom. Barbera zapowiedział zresztą od razu ostrzejszą selekcję - i rzeczywiście, w tegorocznym programie oficjalnym znalazło się tylko ok. 50 filmów. 18 z nich będzie walczyć w konkursie głównym o Złotego Lwa. I – jak zażartował Barbera — nie będzie w tym roku chińskich filmów-niespodzianek, które były specjalnością jego poprzednika, zakochanego w kulturze azjatyckiej. Ale sam Barbera też złożył Azji ukłon. Po raz pierwszy w historii otworzył Mostrę film hinduski - zrealizowany w dość amerykańskim stylu, ale jednak wyprodukowany przez Doha Film Institute.
Mira Nair to reżyserka wyjątkowo wyczulona na problemy relacji między obcymi kulturami. Sama jest Hinduską mieszkającą od dziewiętnastego roku życia w Stanach. Jej mąż, Mahmood Mamdani to urodzony w Indiach i wychowany w Ugandzie intelektualista wyspecjalizowany w zagadnieniach dialogu międzykulturowego. Trudno znaleźć lepszą reżyserkę do zekranizowania głośnej powieści Mohsina Hamida. - Czuję, że po to zostałam artystką, aby opowiadać o ludziach podobnych do mnie, żyjących między dwoma światami – tłumaczyła autorka na festiwalu. - W Nowym Jorku obcy wygląd wciąż sprawia, że czuje się na sobie odium „innego” – dodała.
„Uznany za fundamentalistę” to historia Changeza Khana - chłopaka z podupadłej finansowo , ale elitarnej rodziny pakistańskiego poety. Changez realizuje swój amerykański sen. Piekielnie inteligentny, kończy renomowaną uczelnię w Princeton i pnie się po szczeblach korporacyjnej kariery w renomowanej firmie na Wall Street. Bez mrugnięcia okiem przejmuje wartości zachodniej kultury. Choć czasem powracają do niego pytania o korzenie. - Właściwie nie mam teraz domu - mówi.
W firmie consultingowej bohater zaprzyjaźnia się z czarnym imigrantem. Obaj noszą piętno inności, zadają sobie pytania o tożsamość i obowiązki wobec swoich ojczyzn. Tyle że Afroamerykanin pogodził się, iż części siebie wyrzeka się. Changez – się z tym nie pogodził. „Uznany za fundamentalistę” to opowieść o samotności w obcym kraju, której nigdy do końca nie można przewalczyć. I która da o sobie znać w najtrudniejszym momencie.
- Myślisz, że skąd miałbym wiedzieć? – odpowiada Chargez narzeczonej na pytanie: „Dlaczego ktoś poświęca własne życie, aby dokonać zamachu”. Reżyserka świetnie rekonstruuje narastanie strachu przed Muzułmanami w USA. Ciszę, która zapada po żarcie chłopaka: „Jak dorosnę, będę islamskim dyktatorem”. Ale też kompletną paranoję po zamachach na World Trade Center.
Mur wyrasta również z powodu braku wiedzy. Rozmowy o kulturze Islamu w Changezie wzbudzają śmiech. Ale podobne rozmowy można było usłyszeć w mediach i na ulicach po 11 września 2001 roku. Bo, jak sugeruje Nair, dopiero wtedy Ameryka została zmuszona, by otworzyć oczy. Dowiedzieć się czegokolwiek o świecie. - Wszyscy dostrzegamy wielką przepaść, jaka w ostatniej dekadzie powstała między Wschodem i Zachodem – mówiła reżyserka filmu w Wenecji. - Chciałam pokazać, że mosty należy budować ponad stereotypami – dodawała. Autorka, razem z bohaterem filmu, przenosi się z kamerą z powrotem do Pakistanu. Portretuje gniew, niezgodę na polityczną hegemonię Ameryki.
Czy „Uznany za fundamentalistę” nie pachnie kinem interwencyjnym, przesiąkniętym polityczną agitką? Odrobinę tak. Ale Mira Nair zrobiła inteligentny film, przyznając każdej ze stron racje. Boleśnie zderzyła ze sobą dwa fundamentalizmy, które rodzą się niepostrzeżenie, w języku, jakim posługujemy się na co dzień. Pokazała, że w kinie wciąż można zabierać głos w bieżących sprawach. I mówić o świecie mądrzej niż robią to politycy, broniąc swoich doraźnych interesów w telewizyjnych debatach.
Tegoroczna edycja Mostry będzie odróżniać się od poprzednich. Imprezy nie otworzył już Marco Mueller, łysawy sinolog w chińskim garniturze ze stójką przy szyi. W rolę dyrektora Mostry wcielił się Alberto Barbera - mówi się, że jest on bardziej od Muellera stanowczy, że potrafi powiedzieć „nie” nawet znanym twórcom. Barbera zapowiedział zresztą od razu ostrzejszą selekcję - i rzeczywiście, w tegorocznym programie oficjalnym znalazło się tylko ok. 50 filmów. 18 z nich będzie walczyć w konkursie głównym o Złotego Lwa. I – jak zażartował Barbera — nie będzie w tym roku chińskich filmów-niespodzianek, które były specjalnością jego poprzednika, zakochanego w kulturze azjatyckiej. Ale sam Barbera też złożył Azji ukłon. Po raz pierwszy w historii otworzył Mostrę film hinduski - zrealizowany w dość amerykańskim stylu, ale jednak wyprodukowany przez Doha Film Institute.
Mira Nair to reżyserka wyjątkowo wyczulona na problemy relacji między obcymi kulturami. Sama jest Hinduską mieszkającą od dziewiętnastego roku życia w Stanach. Jej mąż, Mahmood Mamdani to urodzony w Indiach i wychowany w Ugandzie intelektualista wyspecjalizowany w zagadnieniach dialogu międzykulturowego. Trudno znaleźć lepszą reżyserkę do zekranizowania głośnej powieści Mohsina Hamida. - Czuję, że po to zostałam artystką, aby opowiadać o ludziach podobnych do mnie, żyjących między dwoma światami – tłumaczyła autorka na festiwalu. - W Nowym Jorku obcy wygląd wciąż sprawia, że czuje się na sobie odium „innego” – dodała.
„Uznany za fundamentalistę” to historia Changeza Khana - chłopaka z podupadłej finansowo , ale elitarnej rodziny pakistańskiego poety. Changez realizuje swój amerykański sen. Piekielnie inteligentny, kończy renomowaną uczelnię w Princeton i pnie się po szczeblach korporacyjnej kariery w renomowanej firmie na Wall Street. Bez mrugnięcia okiem przejmuje wartości zachodniej kultury. Choć czasem powracają do niego pytania o korzenie. - Właściwie nie mam teraz domu - mówi.
W firmie consultingowej bohater zaprzyjaźnia się z czarnym imigrantem. Obaj noszą piętno inności, zadają sobie pytania o tożsamość i obowiązki wobec swoich ojczyzn. Tyle że Afroamerykanin pogodził się, iż części siebie wyrzeka się. Changez – się z tym nie pogodził. „Uznany za fundamentalistę” to opowieść o samotności w obcym kraju, której nigdy do końca nie można przewalczyć. I która da o sobie znać w najtrudniejszym momencie.
- Myślisz, że skąd miałbym wiedzieć? – odpowiada Chargez narzeczonej na pytanie: „Dlaczego ktoś poświęca własne życie, aby dokonać zamachu”. Reżyserka świetnie rekonstruuje narastanie strachu przed Muzułmanami w USA. Ciszę, która zapada po żarcie chłopaka: „Jak dorosnę, będę islamskim dyktatorem”. Ale też kompletną paranoję po zamachach na World Trade Center.
Mur wyrasta również z powodu braku wiedzy. Rozmowy o kulturze Islamu w Changezie wzbudzają śmiech. Ale podobne rozmowy można było usłyszeć w mediach i na ulicach po 11 września 2001 roku. Bo, jak sugeruje Nair, dopiero wtedy Ameryka została zmuszona, by otworzyć oczy. Dowiedzieć się czegokolwiek o świecie. - Wszyscy dostrzegamy wielką przepaść, jaka w ostatniej dekadzie powstała między Wschodem i Zachodem – mówiła reżyserka filmu w Wenecji. - Chciałam pokazać, że mosty należy budować ponad stereotypami – dodawała. Autorka, razem z bohaterem filmu, przenosi się z kamerą z powrotem do Pakistanu. Portretuje gniew, niezgodę na polityczną hegemonię Ameryki.
Czy „Uznany za fundamentalistę” nie pachnie kinem interwencyjnym, przesiąkniętym polityczną agitką? Odrobinę tak. Ale Mira Nair zrobiła inteligentny film, przyznając każdej ze stron racje. Boleśnie zderzyła ze sobą dwa fundamentalizmy, które rodzą się niepostrzeżenie, w języku, jakim posługujemy się na co dzień. Pokazała, że w kinie wciąż można zabierać głos w bieżących sprawach. I mówić o świecie mądrzej niż robią to politycy, broniąc swoich doraźnych interesów w telewizyjnych debatach.