Ostatnia odsłona przygód Hobbita i jego wiernych kompanów powiela błędy swoich poprzedników, jednocześnie serwując nowe. Najnowszy obraz można skrócić w czterech żołnierskich słowach: dużo walki, mało sensu.
Nowy „Hobbit” rozczarowuje już od samego początku. Film rozpoczyna się cold-openingiem nadlatującego nad miasto smoka. OK, jest dobrze. Nadmierna ekspozycja jest zbyteczna, skoro dwa poprzednie filmy w większości składały się właśnie z niej. Ludzie w popłochu rozbiegają się na wszystkie strony, Bard dzielnie próbuje zawalczyć ze stworzeniem. Mało to epickie, ale jeszcze ujdzie. Co jednak zrobić z faktem, że w jakieś 10 minut wątek latającej bestii zostaje doszczętnie zamknięty? Na coś takiego czekaliśmy rok? Scena ta wyraźnie unaocznia jak bardzo sztuczny był podział „Hobbita” na części. Przecież to powinna być wielka kulminacja poprzedniego obrazu. ALE gdyby tak było, wtedy nie zostalibyśmy z poczuciem pewnego niedosytu i z taką ochotą nie szlibyśmy na trzecią część. Rozpoczęcie w ten sposób sprawia ponadto, że finał trudno nawet nazwać pełnoprawnym filmem. „Bitwa Pięciu Armii” unaocznia jak bardzo serialowe stały się ostatnio dzieła filmowe. Najnowszy „Hobbit” to zwyczajnie kolejny odcinek serii, a nie dzieło, które ma swój własny początek, rozwinięcie i zakończenie.
Film w zasadzie zasadza się na wspomnianej we wstępie zasadzie: dużo walk, mało sensu. Na ekranie dzieje się naprawdę sporo. Tak dużo nawet, że chwilami aż trudno skupić wzrok. Sęk tkwi w tym, że brak temu wszystkiemu jakiekogolwiek sensu czy uzasadnienia. Podążamy wzrokiem za kolejnymi armiami, które przy pomocy coraz dziwniejszych rodzajów broni (w tym różnego rodzaju żywej amunicji) walczą ze sobą. Trudno jednak pojąć motywację niektórych bohaterów, gdyż w najlepszym wypadku ogranicza się ona do kilku prostych haseł, wypowiedzianych bez większego przekonania.
Brak w tym filmie ciekawej dyskusji na miarę rozmowy Bilbo z Gollumem, czy konwersacji ze Smaugiem z poprzednich odsłon. Akcja pogania akcję. Problemem jest jednak fakt, iż bardzo wiele ze scen walki znów podyktowanych jest jedynie sensem gry komputerowej - co ładnie wygląda, co dobrze się sprzeda - a nie sensownością rzeczywistego sposobu walki. Finałowy pojedynek Thorina i Azoga jest najlepszym przykładem takiej walki - sceneria, użyta broń i cała choreografia potyczki mają tyle samo sensu, co pamiętna scena z beczkami w „Pustkowiu Smauga”.
Kolejne sekwencje prowadzą więc jedynie do kolekcjonowania kolejnych prychnięć śmiechu z niedowierzania na temat tego, co dzieje się na ekranie. Najlepszy moment na gromkie wybuchnięcie śmiechem pojawia się w kluczowym punkcie bitwy. Rozwiązanie na zasadach typowej tolkienowskiej (i jacksonowej) deus ex machina zostało tu podrasowane przez pojawienie się pewnej dzikiej bestii. (SPOILER?) Niedźwiedź spadający z lecącego orła powinien stać się nowym filmowym powiedzonkiem, czymś w rodzaju „nuke the fridge”, czy „jump the shark”, jest tak niedorzeczne i face-palmowe (END OF SPOILER).
Po tym jak chaotyczna bitwa dobiega końca, cały obraz w zasadzie też się kończy. Znienacka. Stanowi to bezpośrednie przeciwieństwo dziewięciu zakończeń finałowej odsłony „Władcy Pierścieni”, ale, co nieco paradoksalne, takie podejście do tematu też nie sprawdza się najlepiej. W finale zwyczajnie zabrakło emocji z prawdziwego zdarzenia, byśmy naprawdę poczuli, że to już koniec przygody ze Śródziemiem. Z drugiej strony być jest to spowodowane faktem, że „Hobbit” jest de facto jedynie wstępem do właściwej części opowieści, czyli trylogii „Władcy Pierścieni”. Gdyby więc oglądać filmy chronologicznie, „Bitwa Pięciu Armii” kończy się tak, jak kolejny odcinek bez-cliffhangerowego serialu.
O stronie technicznej obrazu czy aktorstwie nie ma co się wypowiadać, gdyż ta stoi na tym samym poziomie, co w dwóch poprzednich odsłonach. „Hobbit” to po prostu jedno niezmiernie długie i nużące dzieło, które jedynie z powodu swoich rozmiarów rozdzielono na trzy podrozdziały.
Po obejrzeniu całej trylogii „Hobbita”, paradoksalnie okazuje się, że to pierwsza część była najlepszą. Mimo wszystkich swoich uchybień. Z drugiej strony „Bitwa Pięciu Armii” dość drastycznie zaznacza, że jeśli nie pokochało się tej historii w dwóch poprzednich odsłonach, finał tego nie zmieni.
„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” cierpi bowiem na ten sam przesyt, który emanował z dwóch poprzednich odsłon. Wszystkiego jest tu zwyczajnie za dużo, do efektu poczucia chaosu. Być może tym razem już nie jedzą i nie śpią, ale nadal fragmenty opowieści prowadzone są wyjątkowo mozolnie.
Ostatecznie jednak, jeśli widziało się dwie poprzednie odsłony, warto zobaczyć jej (z założenia) wielki finał. I na własne oczy ponownie przekonać się, że „co za dużo, to niezdrowo”.
Ocena: 4,5/10