Po początkowej akcji odbicia znanego artefaktu z rąk Złych, następuje długi moment wyciszenia, który stopuje akcję na rzecz rozważań na temat życia superbohaterów „po godzinach” i potrzebie czasu dla siebie. Następnie twórcy znów przyciskają pedał gazu i w kilku lokalizacjach prezentują stylową blockbusterową rozwałkę. Obraz przepełniony jest ogromną dawką humoru. Bohaterowie sypią bon-motami na prawo i lewo, genialnie operują mimiką, by ukazać swoje wewnętrzne zaskoczenie, a scena z imprezy, gdy panowie próbują podnieść młot Thora przejdzie do klasyków serii i gatunku.
Obraz Whedona stoi wzorową chemią między wszystkimi bohaterami, których z odcinka na odcinek przybywa. Mimo to interakcje każdego członka grupy z pozostałymi ogląda się z przyjemnością, gdyż widać w nich pełne zrozumienie współpracowników oraz gierki słowne, które ze sobą nieustannie prowadzą.
Fragmenty opowieści dotyczące Czarnej Wdowy pokazują zaś, że jej samodzielny film mógłby być interesującą szpiegowską historią, która mogłaby pokazać jej trening, jako wyszkolonej morderczyni i być może zahaczyć nawet o kawałek dziejów bohaterki, związanych z Budapesztem, o którym słuchaliśmy w pierwszej części „Avengers”. Wszystko wskazuje na to, że cała historia Agentki Romanoff pełna jest intrygujących momentów. Szkoda, że dane nam będzie zobaczyć jedynie jej fragmenty. Więcej czasu ekranowego dostaje też Agent Burton - Hawykeye, który zyskuje trochę więcej osobowości i rozszerzone backstory, przez co zaczyna być pełnoprawnym członkiem ekipy, a nie jedynie drugoplanowym dodatkiem.
Nowe nabytki serii też radzą sobie bardzo przyzwoicie, dostając swoje mocne pięć minut. Najważniejszym dodatkiem jest rodzeństwo Maximoff: Petro i Wendy, czyli Quicksilver i Scarlet Witch, których widzieliśmy już w scenie po napisach „Zimowego Żołnierza”. Aaron Taylor-Johnson i Eilzabeth Olsen z wdziękiem i gracją prezentując możliwości swoich bohaterów. W szczególności dobrze wypada rozpędzony Quicksilver, któremu brakuje wprawdzie specyficznego poczucia humoru tegoż bohatera z „X-Men: Days of Future Past”, jednak sceny, w których za pomocą swojego atutu - prędkości, rozprawia się z przeciwnikami, są imponujące. Dobry jest też James Spader w tytułowej roli Ultrona, zwłaszcza w chwilach, gdy odkrywa w sobie wewnętrznego Petera Griffina z „Family Guya”, nieumyślnie powodując spustoszenie i w komiczny sposób za to przepraszając. Ultron pełen jest wewnętrznych rozterek, a chociaż jest robotem, jest niezwykle ludzki i łatwo dostrzec jego sposób myślenia.
Wartym wynotowania jest także fakt, zauważony już przez kilku kolegów po fachu - „Age of Ultron” to nie samodzielny film, a jedynie kolejny odcinek serialu, który z kilkumiesięcznymi odstępami chętnie oglądamy w kinie. Struktura filmu, bez wyraźnego początku, czy zakończenia wpisuje się dokładnie w tę serialową zasadę, przysparzając radości tym, którzy doskonale rozeznają się w koneksjach między poszczególnymi bohaterami, wyłapując smaczki, pojawiające się na ekranie. Jednym z nich może być to, że finał znów jest wariacją na temat pomysłu „obiekt latający ma spaść na miasto”, który występuje w niemal każdym z filmów Marvel Cinematic Universe. Mimo pewnej wtórności obraz przysparza jednak dobrej rozrywki. „Age of Ultron” wydaje się wprawdzie nieco rozpasany, odrobinę za długi w swojej środkowej części. Gdyby ciut go skrócić, tempo i siła rozważań bohaterów byłaby mocniejsza. Z drugiej strony, nawet w obecnej formie, niektóre kwestie nie mogą w pełni wybrzmieć. Z seansu wyszedłem więc z pewnego rodzaju dychotomią, która nie zdarzała mi się przy poprzednich odcinkach MCU. Poczucie jednoczesnego przesytu i niedosytu to chyba główna przypadłość, jakiej doświadczyłem. Rozwiązaniem na to byłoby chyba nieco inne rozłożenie akcentow, takie jak to, które cechowało najlepszy odcinek Avengersowej przygody, czyli „Zimowego Żołnierza”. Tam konstrukcja fabuły była bardziej wyważona i klarowna, pewnie dlatego, że akcja kręciła się wokół mniejszej grupy bohaterów. Tutaj, chociaż każdy dostaje odpowiednią ilość czasu ekranowego, zabrakło wisienki na torcie, która sprawiłaby, że obraz oglądało by się jedynie z nieskrywaną radością, bez tej szczypty soli, która czyni odbiór nieco kwaśniejszym.
W dzisiejszych czasach trudno uniknąć zdjęć wyciekających z planu przed premierą, zwłaszcza siedząc w prasie filmowej, dlatego częścią rozrywki z seansu przysporzyło mi wyłapywanie momentów, które widać było na zdjęciach, które obiegły świat na wiele miesięcy przed premierą. Największą radość, poza śmianiem się z niezłych one-linerów, z których większość była jakby specjalnie przygotowana dla fanów serii, uwypuklając charakterystyczne zagrywki bohaterów, było także wyłapanie kilku sprytnych product-placementów. W tym tego, który rzucił mi się w oczy już w pierwszych minutach, czyli dresu firmy Hummel, który skojarzył mi się z czasem mieszkania w Danii, w której trudno było nie zauważyć szału na tę serię. Miło było więc zobaczyć taki akcent w wysokobudżetowej amerykańskiej produkcji. Ciekawe ile firma musiała zapłacić za to, żeby Pietro Maximoff mógł nosić to właśnie odzienie.
„Avengers: Age of Ultron” ma bardzo wiele świetnych, celnych tekstów, intrygujących fragmentów interakcji, czy wciskających w fotel scen akcji, a jednak nie trafi na moją listę ulubionych filmów Marvela. „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” zostaje w tym momencie na jej szczycie (nie licząc „Strażników Galaktyki”, którzy są trochę poza skalą i chwilowo nieco obok MCU). Dziś wieczorem wybieram się jednak na maraton filmów Marvela, więc być może zmienię moją opinię o drugiej części przygód ugrupowania superbohaterów. Na razie moja ocena to:
Ocena: 7/10
PS. Sceną po napisach tym razem się nie popisali, ale sekwencja napisów końcowych, układająca się w posąg przedstawiający walczących bohaterów jest już naprawdę dobra.
Michał Kaczoń