"Birdman” Alejandro Gonzaleza Innarritu to opowieść o podstarzałym aktorze kina akcji (Michael Keaton), który postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i odzyskać dawny blask i powszechne poważanie. W tym celu postanawia przenieść na deski teatru powieść Raymonda Carvera, do której sam napisał scenariusz, której jest reżyserem i gdzie gra główną rolę.
Taki punkt wyjściowy historii sprawia, że „Birdman” w inteligentny sposób wyśmiewa showbiznes i zasady nim rządzące. Tak naprawdę jednak „Birdman” urzeka trzema rzeczami: wyśmienitą formą, doskonałym aktorstwem oraz pełnią trafnych i ciętych uwag, dotyczących świata showbiznesu, jak i dzisiejszej rzeczywistości jako takiej.
Na wyśmienita formę składają się niezwykle ciekawe zdjęcia Emmanuela Lubezkiego oraz niewidoczny montaż. Cała historia została nakręcona i zmontowana w taki sposób, że sprawia wrażenie, jakby cały obraz kręcony był na jednym ujęciu kamery, która podąża za bohaterami, raz po raz zmieniając plan i kąt patrzenia. Formalny majstersztyk, który każe bić pokłony autorowi zdjęć oraz montażyście za perfekcjonizm połączenia poszczególnych sekwencji ze sobą w taki sposób, że obraz wygląda jak jedno płynne ujęcie. Ciągłość filmowego wywodu zmniejsza dystans między widzem, a bohaterami. Warto napomknąć także o klamrze kompozycyjnej, którą stanowią powtórzone ujęcia spadającej komety i leżących na plaży meduz. Między tymi dwoma, niemal identycznymi sekwencjami rozgrywa się cała opowieść. Jest też epilog, bezpośrednio odnoszący się do filmowego motta, cytatu, którym rozpoczyna się seans, a pochodzący bezpośrednio z Raymonda Carvera. To właśnie motto stanowi sedno sensu przedstawionych pod koniec dzieła wydarzeń.
„Birdman” oferuje także doskonałe aktorskie momenty. Wszystkie sceny dialogowe wypadają świetnie, a rozmowy Emmy Stone z Edwardem Nortonem na dachu, czy Keatona z Nortonem, gdy pierwszy opowiada mu przykrą historię swojego dzieciństwa, zaliczyć można do najciekawszych momentów obrazu. Za takowe uznać można także tyradę Stone do ojca, pytającą go za kogo on się właściwie ma, czy dyskusję dwóch aktorek o tym, że nikt nigdy nie powiedział im konkretnych zdań, które zawsze chciały usłyszeć – więc aby sobie wzajemnie pomóc, mówią do siebie te właśnie zdania. Patrząc po ilości wymienionych wyżej scen, jestem w stanie powiedzieć, że cały obraz Inarritu wypełniony jest doskonałymi dyskusjami, ciekawymi zabawami słowem i uwagami dotyczącymi sztuki filmowej, krytyki jako takiej, ludzkiej natury i otaczającego świata, które pobudzają zwoje myślowe i radują inteligencją swojego przekazu. Pięknie bawią, dając jednocześnie pożywkę dla mózgu.
Sceny te świetnie oddziałują na widza nie tylko z powodu doskonałego ich rozpisania przez scenarzystów, ale także dlatego, że aktorzy stanęli na wysokości zadania i stworzyli wielowymiarowe, namacalne i intrygujące postaci. Największym zaskoczeniem jest jednak Zach Galifaniakis, którego sposób bycia i gry diametralnie różni się od jego poprzednich ról, a jego artykulacja i sposób zachowania są tak inne od tego, co prezentował wcześniej na ekranie, że na pierwszy rzut oka można go wręcz nie poznać.
Największą siłą „Birdmana” jest jednak zarysowanie kontrastu między światem Hollywood, a światem teatru. W postawach Riggana (Keaton) oraz Mike’a (Norton) wyraźnie widzimy różnice w podejściu do sztuki. Ta różnica widoczna jest także w osobie pani krytyk teatralnej, które nie oglądając nawet przedstawienia, już wyrobiła sobie o nim zdanie. O nim, o Rigganie, o aktorach Hollywoodzkich. Zarzuty o frazesowość recenzji, nieobnażanie własnych uczuć i nie podejmowanie ryzyka w ogóle jej nie obejdą, a jednak to tekst, który napisze kobieta będzie na tyle znaczący, że sam podtytuł filmu będzie go cytować.
Bardzo ciekawa jest też ścieżka dźwiękowa, w większości składające się z przygrywanej na perkusji melodii Antonio Sancheza. Chaotyczna, zmienna, rytmiczna, dobrze oddaje wewnętrzne roztrzepanie samego bohatera.
„Birdman” to obraz, który znakomicie bawi się swoją formą – zarówno stylistyczną, jak i treściową. Piękny jest w szczególności moment, żywcem wyjęty z blockbustera, w którym bohater w stroju Birdmana mówi, że to jest dopiero coś, co kręci widownię. Nie takie pseudo-filozoficzne bajdurzenia, jak prowadzona od ponad godziny czasu ekranowego opowieść Riggina Thomsona. Prztyczek w nos wycelowany przez twórców filmu w swoje własne dzieło. „Birdman” zachwyca, wciąga, bawi, a na dodatek każe wytężyć zwoje mózgowe, by w pełni połapać się w zawiłościach fabuły. Film totalny.
Ocena: 9/10 <3
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.