Nie zna języka angielskiego, od lat konsekwentnie odmawia zamieszkania w kupionej dla niego willi w Kalifornii, swoje partytury wciąż zapisuje ołówkiem na zwykłym papierze nutowym, a przygodę z muzyką filmową rozpoczął trochę przypadkiem. Ennio Morricone, włoski kompozytor, dyrygent, autor muzyki do blisko 500 filmów z całego świata, na 5 dni przed ceremonią wręczenia Oscarów, do których jest nominowany za oprawę muzyczną Nienawistnej Ósemki Quentina Tarantino, zagości w Hali Stulecia we Wrocławiu.
Cudowne dziecko
Miał 6 lat, gdy skomponował swój pierwszy utwór, 9 – gdy rozpoczął naukę w prestiżowym konserwatorium muzycznym Santa Cecilia. Niezwykły talent małego Ennio trafił zdecydowanie na podatny grunt. Jako syn uznanego trębacza od pierwszych lat życia uczył się nut i podstaw gry na kilku instrumentach. Najbardziej polubił trąbkę i to grę na niej opanował podczas kilkuletniej nauki w rzymskiej szkole do perfekcji. Szlifowanie umiejętności przebiegało tak szybko, że nieco znudzony Morricone dał się przekonać swojemu nauczycielowi do równoległego studiowania kompozycji. Ale zanim te dwa przedmioty swoich studiów – komponowanie i trąbkę – przekuł na grunt ścieżek dźwiękowych, nie miał najmniejszych planów na zajmowanie się muzyką filmową.
Po ukończeniu studiów swoje siły skupił wokół radia, komponując muzykę do słuchowisk i aranżując popowe utwory, w międzyczasie trudniąc się zajęciem ghostwritera (Morricone pisał partytury dla wielu znanych europejskich artystów) i trębacza w kapeli jazzowej, z którą występował w nocnych klubach.
W tym czasie kompozytor podejmował się drobnych zleceń na potrzeby kina i telewizji, bo – jak dziś przyznaje – były zawsze lepiej płatne niż muzyka klasyczna, ale przełomem okazała się dopiero współpraca z Sergio Leone, włoskim reżyserem i scenarzystą, uważanym za jednego z czołowych przedstawicieli gatunki spaghetti western, a prywatnie – kolegą Morricone ze szkolnej ławy. „Dolarowa trylogia” otworzyła obu twórcom drogę do wielkiej kariery.
Rewolucyjna świeżość
Dziś trudno jednoznacznie stwierdzić, kto komu pomógł bardziej: czy to przełomowe w swoim gatunku filmy Leone dały szansę kompozytorowi pokazać szerszej publiczności swój talent, czy to on właśnie – geniusz Morricone – pomógł westernom Leone wejść do kanonu kinematografii. Gdziekolwiek leży prawda, współpraca dwóch Włochów była powiewem świeżości na gruncie obu dziedzin sztuki. Leone wykazał się odwagą już na etapie rozmów o swoim projekcie, zamawiając u kolegi partytury do „Za garść dolarów” jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do filmu, co do dziś jest w kinie rzadkością. Ten swoisty rytuał, powtarzany przy kolejnych wspólnych filmach, generował zabawne sytuacje w postprodukcji, gdy okazywało się, że niektóre sceny muszą trwać dłużej niż powinny, bo ilustrujący je utwór jeszcze się nie skończył. Ale ani Leone, ani Morricone, ani tym bardziej fanom cyklu zupełnie to nie przeszkadzało.
Morricone wniósł do muzyki filmowej swoje zamiłowanie do nietypowych do tej pory na tym gruncie sztuki instrumentów jak drumla, harmonijka ustna, ukaryna, fletnia, gitara elektryczna czy ukochana trąbka, a także niestandardowych dźwięków, takich jak gwizdanie, bicie dzwonów, łamanie patyków, stukot i pisk hamowania jadącego pociągu, tykanie zegara, strzelanie z pistoletu czy nawet wycie kojota. Nic dziwnego, że ta świeżość została szybko dostrzeżona za granicą – najpierw we Francji (dla Henri Verneuila Morricone skomponował ścieżkę dźwiękową do „Klanu Sycylijczyków”), później w Wielkiej Brytanii („Misja” – jedna z najpiękniejszych opraw muzycznych w historii kompozytora i kina w ogóle) i wreszcie Stanach Zjednoczonych (m.in. „Nietykalni”, „Bugsy”).
Przez ponad pięć dekad swojej pracy twórczej współpracował z największymi twórcami kina i telewizji, m.in. Brianem De Palmą, Romanem Polańskim, Pedro Almodovare, Giuseppe Tornatore czy Quentinem Tarantino, z którym owocna współpraca może przynieść mu upragnionego Oscara. Kompozytor do dziś chlubi się faktem, że nigdy nie prosił żadnego reżysera o pracę: „Ani razu nie zdarzyło mi się, żebym sam poszedł do reżysera i przedstawił mu swoje pomysły – to oni zawsze przychodzili do mnie” – mówił w wywiadzie dla „The Guardian”.
Dobry, zły i…brzydki
Ennio Morricone nie należy do twórców, z którymi współpraca należy do łatwych. Kompozytor – na pozór spokojny i wręcz chłodny – znany jest ze swojej włoskiej porywczości: potrafi obrazić się na reżysera, który nie zgadza się z jego wskazówkami muzycznymi, otwarcie przyznać, że film, który oprawił muzycznie nie był zbyt dobry, wskazać swoją najgorszą partyturę i prawdziwie się zezłościć, gdy podczas serii wywiadów kolejny dziennikarz wypytuje go szczegółowo o jego współpracę z Sergio Leone, tak jakby poza muzyką do jego filmów nie napisał w życiu nic innego.
Branża wybacza jednak kompozytorowi każdą wadę. Morricone, jako jeden z nielicznych artystów tworzących muzykę na potrzeby kina, pracuje właściwie ze swojego włoskiego domu, do Los Angeles przylatując wyłącznie po to, by sprawnie nagrać album lub pojawić się na co większej imprezie. Nigdy nie nauczył się języka angielskiego i nie zgodził się na ponawianą wielokrotnie propozycję zamieszkania w pięknej, hollywoodzkiej wilii, twierdząc, że kocha swój kraj i nie widzi powodu, dla którego miałby go opuszczać. Nie ukrywa też, że nie podoba mu się system pracy Fabryki Snów, otwarcie krytykując model wysyłania do aranżerów oryginalnych kompozycji muzycznych. Mimo to sukcesywnie powiększa katalog filmów, które oprawia muzycznie, nie ustając w pracy twórczej i zupełnie nie przejmując się swoimi, bagatela, 87 latami.
Quentin Tarantino, odbierając w imieniu kompozytora początkiem stycznia Złotego Globa za ścieżkę dźwiękową do „Nienawistnej Ósemki”, powiedział, że Ennio Morricone jest jego ulubionym kompozytorem. Zastrzegł przy tym, że wcale nie mówi tu o kompozytorach filmowych, a ma na myśli takich kompozytorów jak Mozart, Bethoveen czy Schubert. I niech geniusz tych nazwisk będzie najlepszym opisem talentu mistrza Morricone.
Paulina Wójtowicz,
autorka bloga filmowego Apetyt na film
Czytaj też:
Najlepsze utwory Ennio Morricone