Niekończąca się opowieść – recenzja filmu „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”

Niekończąca się opowieść – recenzja filmu „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kadr z filmu „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” / „Star Wars: The Force Awakens” (2015)
Kadr z filmu „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” / „Star Wars: The Force Awakens” (2015) Źródło: Disney
Fani „Gwiezdnych wojen” mogą już uzupełnić swe wideoteki o „Przebudzenie mocy”. Z okazji premiery filmu na DVD Marcin Czarnik przypomina, czemu nowa część sagi spotkała się z ciepłym przyjęciem.

Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że George Lucas pisze jedną z najwspanialszych i najbogatszych mitologii w historii kultury popularnej. „Pisze”, bo uczestniczy pośrednio w tworzeniu nowych opowieści (mam na myśli gry intertekstualne, czyli odniesienia do starszych epizodów „Gwiezdnych wojen” w epizodzie siódmym i w kolejnych), mimo że prawa do gwiezdnej sagi sprzedał za ciężkie pieniądze Disneyowi, po czym zrezygnował ze stanowiska konsultanta. I dobrze, że uczestniczy w taki, a nie inny sposób; że po „Zemście Sithów” porządki robią J.J. Abrams i Lawrence Kasdan. Ich „Przebudzenie mocy” to kamień węgielny dla odnowionego uniwersum, a także nowa, stara historia. Słowem: parafraza „Nowej nadziei”. 

W odległej galaktyce pogrobowcy Imperium rosną w siłę. Stawiają im opór rebelianci pod komendą generał Lei (Carrie Fisher). Jednakże szanse w starciu są nierówne, a w mordowaniu przeciwników Nowy Porządek nie ma sobie równych. Abrams i Kasdan nie przebierają w środkach. Ich bohaterowie są bezwzględni – a oni nie wahają się skutków okrucieństwa tychże bohaterów pokazać na ekranie, tak jak nie wahają się mówić o Nowym Porządku jako o alegorii ruchu nazistowskiego oraz o zagrożeniu, jakim dla zdrowego społeczeństwa jest fanatyzm. „Gwiezdne wojny” jeszcze nigdy nie były tak posępne.

Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy - packshot

David Lynch stosował w swoich filmach kiczowate efekty specjalne między innymi po to, aby przypomnieć widzowi o umownym charakterze audiowizualnej rzeczywistości. Abrams wykorzystuje zarówno efekty tradycyjne, jak i cyfrowe. Szkopuł w tym, że te ostatnie „odstają” od tradycyjnych, nawiasem mówiąc: najwyższej próby, więc powodują dysonans stylistyczny (tak jak to się dzieje u Lyncha), który z kolei prowadzi do dystansowania się widza wobec filmowej rzeczywistości – a w blockbusterach o wiarę w ową rzeczywistość przecież chodzi. W scenariuszu zaś roi się od daleko idących uproszczeń, charakterystycznych dla kina komercyjnego. Jeden z bohaterów siada za sterami Sokoła Millenium, a następnie wykonuje podniebne akrobacje, mimo że przedtem mógł zaledwie zdmuchiwać kurz z desek rozdzielczych w kokpitach wraków statków kosmicznych. Drugi, gdy po raz pierwszy chwyta za miecz świetlny, uderza na przeciwnika tak, jak gdyby od miesięcy uczył się fechtunku u Sylwii Gruchały.  

Niektóre postacie są nie więcej niż szkicami, inne – częścią zagadki. Twórcy odpowiadają na jedno pytanie po to, aby móc zadać dwa następne. Potrafią ponadto – pomimo gęstej atmosfery – zaskoczyć komediową „lekkością”. Jedno mrugnięcie diodą znaczy tu więcej niż tysiąc one-linerów. Podobać mogą się także zaskakujące zwroty akcji, o których napisać niepodobna, oraz dwójka głównych bohaterów. Recz jasna efekty specjalne i scenografia są tu równie ważne co protagoniści, ale to Rey (Daisy Ridley), twardo stąpająca po ziemi śmieciarka, wspólnie z Finnem (John Boyega), który buntuje się przeciwko niedoskonałemu wszechświatowi, są dla filmu Abramsa tym, kim dla trylogii sprzed dekady powinni być Anakin Skywalker (Hayden Christensen) i Padmé (Natalie Portman). Niemniej jednak „Przebudzenie mocy” to zaledwie udane preludium do filmu w pełni autonomicznego. 

Ocena: 7/10

Marcin Czarnik