X-Men: podróż sentymentalna

X-Men: podróż sentymentalna

Dodano:   /  Zmieniono: 
X-Meni
X-Meni Źródło: 20th Century Fox / Marvel Entertainmen
Stęsknieni za Magneto, Quicksilverem i Mystique? Po dwóch latach przerwy do kin wchodzi kontynuacja cyklu o X-Menach – „Apocalypse”. Z tej okazji Michał Kaczoń proponuje sentymentalną przebieżkę po wcześniejszych odsłonach serii.

X-Men, reż. Bryan Singer, 2000

Film, od którego wszystko się zaczęło. Pierwszy raz natknąłem się na „X-Menów” jako dzieciak, podczas wizyty w Paryżu. Przedstawieni na billboardach bohaterowie równocześnie przykuwali mój wzrok, jak i odstraszali. Podczas całego pobytu nie było mowy, bym nie spojrzał na plakat, mijając go na mieście. Film porwał mnie swoją formułą, przeraził tym, co przydarzyło się Senatorowi Kelly’emu, zaintrygował postacią Mystique oraz zauroczył finałową walką w Statui Wolności. Miał tempo, humor i ciekawych bohaterów. Tak oto zrodziła się moja „X-Menowa” miłość, która miała trwać długo, a której pełna eksplozja nastąpiła już po trzech latach, kiedy na ekrany wszedł „X-Men 2”. Warto wynotować, że pierwsi „X-Meni” to początki kinowego panowania Marvela. Jeszcze bez logo i sceny po napisach, ale wyniki kasowe i przychylność krytyków już wtedy zaczęła wyznaczać poziom jakości studia.

Ocena: 7/10

X-Men (2000)

X-Men 2, reż. Bryan Singer, 2003

„X2” rozpoczyna się z hukiem, od wprowadzenia niezwykle ciekawego mutanta (Nightrawler) i ataku na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Świetne zwroty akcji (fraza „And now find all the humans” pozostała w mojej głowie do dziś) i ciekawie poprowadzone walki przysparzają wielu pozytywnych wrażeń. Przez długi czas odcinek ten był moim ulubionym z serii. Oglądając go po latach, zauważam, że wiele rzeczy nie zostało w pełni wyjaśnionych, a niektórym postaciom brakuje trochę back story. Dobre action-action-action zostaje jednak zachowane, więc nie ma na co narzekać. Aha – dostajemy tu już charakterystyczne marvelowskie logo oraz scenę, która w dzisiejszych czasach pewnie byłaby bonusem po napisach (symbol Phoenix). Rozrywka na poziomie, do której chce się wracać.

Ocena: 8/10

X-Men: Ostatni bastion, reż. Brett Ratner, 2006

Ponoć Singer miał plany, by wątek Sentineli zawrzeć już w pierwszych dwóch filmach, podobnie jak sceny sesji treningowych. Z powodu cięć budżetowych udało się to dopiero w „Ostatnim bastionie” wyreżyserowanym przez Bretta Ratnera. W obecnej formie sprawiają one jednak wrażenie, jakby twórcy odhaczyli z listy kilka losowych pomysłów. Te bezsensowne zabiegi scenariuszowe charakteryzują cały film. Za przykład służyć może też śmierć kanonicznych bohaterów, która nie zyskuje tutaj ani grama emocjonalnego bagażu. Rozpierduchę dostajemy ładną, scena z mostem Golden Gate należy do jednej z moich ulubionych, ale „Ostatniemu bastionowi” zwyczajnie brakuje serca. Ratner nie czuje tej serii, nic więc dziwnego, że wszyscy wieszają psy na tej odsłonie przygód mutantów. 

Ocena: 4,5/10

X-Men: Ostatni bastion / X-Men: The Last Stand (2006)

X-Men Geneza: Wolverine, reż. Gavin Hood, 2009

„X-Men Geneza: Wolverine”, czyli film o początkach jednej z najciekawszych postaci w imperium Marvela, powinien być obrazem wgniatającym w fotel. Niestety, kolejna część „X-Menowej” sagi jest jedynie poprawna, zachowawcza i nieco chaotyczna. Można wprawdzie powiedzieć, że miała ona należeć do samego Wolverine’a, ale żeby od razu otaczać go nudnymi bohaterami? W zasadzie wszyscy członkowie Drużyny X, do której na początku należał Logan, są niegodni zapamiętania. Na dodatek zanim lepiej ich poznamy, ci zdążą już zginąć. Losy tych, którzy przeżyją, pozostają otwarte, jak gdyby scenarzyści zabezpieczali im ścieżkę dalszej kariery w serii. Sprawia to jednak wrażenie „niedomknięcia” historii i braku pomysłu na rozwiązanie wątków niektórych postaci. Tym samym „Geneza” to najsłabsza część sagi, obraz z zupełnie niewykorzystanym potencjałem.

Ocena: 4=/10

X-Men: Pierwsza klasa, reż. Matthew Vaughn, 2011

Ponowny seans „Pierwszej klasy” uświadomił mi, że to najlepszy film z serii. Najbardziej wyważony, najbardziej poruszający, najbardziej zapadający w pamięć. Wszystko dlatego, że każda z zaprezentowanych postaci dostaje tutaj swoje pięć minut i odgrywa ważną rolę w całej historii. Niezmiernie podoba mi się też osadzenie opowieści w latach 60. i powiązanie jej z Kryzysem Kubańskim. Zabieg, który sprawdził się w „Watchmenach”, zdaje egzamin też tutaj. W „Pierwszej klasie” wszystkie wątki są niezwykle zgrabnie połączone, przysparzając masy pozytywnych wrażeń. Wspaniałe są sceny młodzieńczej wolności, gdy nowi członkowie drużyny ujawniają swoje zdolności. Drugim pięknym motywem jest rozwój przyjaźni między Ericiem a Charlesem. Jej high-pointem jest moment, w którym Xavier pomaga Lehnsherrowi kontrolować swoją moc. Próbując obrócić satelitę, odblokowują wspomnienie dawno zepchnięte w głębiny podświadomości. Wspaniały, emocjonalny moment. „Pierwsza klasa” jest, no cóż, pierwsza klasa!

Ocena: 8,5/10

X-Men: Pierwsza klasa / X-Men: First Class (2011)

Wolverine, reż. James Mangold, 2013

Wolverine nie ma szczęścia do samodzielnych filmów. O ile produkcje o ugrupowaniu superbohaterów wypadają świetnie, o tyle samodzielne obrazy o Rosomaku stanowią nieangażujące opowieści, którym brakuje ikry i akcji z prawdziwego zdarzenia. Pierwsza rzecz, która zaskakuje podczas seansu „Wolverine” to fakt, iż jest to kontynuacja oryginalnej serii o „X-Menach”, a nie „Genezy”. Historia obraca się wokół członków jednej wpływowej japońskiej rodziny, której problemy zostają tu tak silnie zarysowane, że aż… spychają postać Logana na drugi plan. Jego historia jest mniej rozwinięta i bardziej naiwna niż to, co przydarza się klanowi Yashida. Dziwnym jest ponadto fakt, że w filmie pojawia się jedynie dwójka (względnie trójka) mutantów. Ponad dwugodzinny „Wolverine”, choć lepszy od poprzednika, nadal nie zasługuje na miano dobrego. Szkoda.

Ocena: 5+/10

X-Men: Przeszłość, która nadejdzie, reż. Bryan Singer, 2014

„Przeszłość, która nadejdzie” poniekąd resetuje wszelkie wydarzenia z poprzednich filmów, stanowi nowy początek. To zaś sprawia, że twórcy mogą poprowadzić historię w zasadzie w dowolnym kierunku. Filmowi brakuje jednak wisienki na torcie. Nie jest on bowiem ani napędzany rozbuchaną akcją (epickich sekwencji jest tu jedynie kilka), ani chemią między bohaterami (relacje między Charlesem a Ericiem są tu nieco nadwyrężone i nie czuć już tej namacalnej bliskości, którą prezentowała „Pierwsza klasa”). To obraz, który każdego z tych elementów serwuje nam po trochu, jak gdyby chcąc zadowolić wszystkich. Gdybym miał określić tę odsłonę serii jednym słowem, użyłbym słowa-wytrychu: „fajny”. Dobrze się go bowiem ogląda, a scenariusz nie obraża inteligencji widza, lecz całości brakuje „tego czegoś”, co stawiałoby go na pierwszej pozycji wśród filmów z serii. To miejsce wciąż należy do „Pierwszej klasy”, która pokazała, jak filmy o mutantach zawsze powinny wyglądać.

Ocena: 7/10