Miłość bez fałszu – recenzja „Boskiej Florence”

Miłość bez fałszu – recenzja „Boskiej Florence”

Dodano:   /  Zmieniono: 
Boska Florence / Florence Foster Jenkins (2016)
Boska Florence / Florence Foster Jenkins (2016) Źródło: Monolith Films
Śpiewać każdy może – o tym wiemy od dawna. Wydawałoby się jednak, że nie każdy może zostać gwiazdą estrady. „Boska Florence” wyraża odwrotne przekonanie; w końcu dla chcącego nic trudnego. Zwłaszcza, gdy chcący śpi na pieniądzach.

„Boska Florence” Stephena Frearsa to film niepozorny. Błaha na pierwszy rzut oka historia okazuje się niejednoznaczną opowieścią o niezdrowej wręcz lojalności. Postać grana przez Hugh Granta (etatowy czaruś Hollywood w roli etatowego czarusia amerykańskich salonów lat 40.) początkowo rodzi nieufność. Pyszny aktorzyna, młodszy od swojej bogatej żony o ładnych parę lat, sprawia wrażenie wyrachowanego utrzymanka. St Clair doskonale wie, że posłuszeństwo wobec Florence przyniesie mu w przyszłości niemały spadek, dlatego spełnia każdy jej kaprys. By przypodobać się małżonce, dokonuje niemożliwego i kupuje jej coś, co teoretycznie nie ma ceny – talent i sławę.

Florence spadła St Clairowi z nieba. Bogata mecenaska sztuki to uosobienie wdzięku, słodyczy i, niestety, naiwności. Przekonana o swoich nadzwyczajnych zdolnościach rozpoczyna karierę diwy operowej. Choć jej śpiew przyprawia o ból głowy (alternatywnie – drgawki ze śmiechu), to bohaterka nie spotyka się z choćby najmniejszymi objawami krytycyzmu. O dobre samopoczucie Florence dba jej mąż-manager, którego główną misją jest pompowanie bańki błogiej niewiedzy. Sprawy wymykają mu się spod kontroli, gdy małżonka postanawia uwiecznić swe jęki na płycie.

Boska Florence / Florence Foster Jenkins (2016)

Stephen Frears nie kończy charakterystyki postaci na ich potencjale komediowym. Florence mogłaby pozostać głupiutką śpiewaczką od siedmiu boleści, St Clair pasożytującym na niej karierowiczem. Celowo nieudolny śpiew Meryl Streep stawia „Boską Florence” w szeregu najlepszych komedii tego roku, lecz poza fałszem z filmu wybrzmiewają także dźwięki wyjątkowo czyste. Cmoknięcie czoła schorowanej żony. Słowa otuchy przed występem. Wiersz recytowany na dobranoc. Tak, reżyser „Królowej” i „Naciągaczy” snuje opowieść o wielkim oddaniu i lojalności, która odbija się na bohaterach rykoszetem.

Im dalej w las, tym więcej sympatii wzbudzają Florence i St Clair. Z jednej strony jest to zasługa  dobrych proporcji między komizmem a tragizmem, z drugiej – błyskotliwych kreacji aktorskich. Jeśli Meryl Streep dostanie nominację do Oscara (a prawdopodobnie dostanie, w końcu Akademia nominuje Meryl niemal z automatu), pierwszy raz od roku 2011 będzie to nominacja zasłużona. Hugh Grant przelewa zaś na St Claira swój wrodzony wdzięk. Największym odkryciem filmu pozostaje jednak Simon Helberg (Howard Wolowitz z „Teorii wielkiego podrywu”) w roli prywatnego pianisty Florence. Egzaltowany Cosme McMoon – postać tyleż zabawna, co znerwicowana – powinien otworzyć mu drzwi do Hollywood na oścież.

O klasie „Boskiej Florence” w dużej mierze decyduje aktorstwo, lecz to Stephen Frears sprawił, że ta napisana przez życie historia (wszak samozwańcza śpiewaczka Florence Foster Jenkins istniała naprawdę) potrafi widza oczarować. W postaciach wyjętych z komedii dell’arte filmowiec ujrzał ludzi wrażliwych i zdolnych do poświęceń. Tak jak tytułowa bohaterka zjednuje sobie słuchaczy uśmiechem podlotki, tak reżyser za oręże obrał empatię.

Ocena: 7/10