"Obcy: Przymierze" - pomost między "Prometeuszem" a resztą serii

"Obcy: Przymierze" - pomost między "Prometeuszem" a resztą serii

kadr z filmu "Obcy: Przymierze" (2017)
kadr z filmu "Obcy: Przymierze" (2017) Źródło: Imperial-Cinepix
"Obcy: Przymierze" Ridleya Scotta jest filmowym pomostem między "Prometeuszem", a serią "Obcy", który w ciekawy sposób dodaje elementów do mitologii świata przedstawionego.

"Obcy: Przymierze” jest bowiem umiejętną mieszanką najlepszych motywów z „Prometeusza”, z tym za co pokochaliśmy serię „Obcy” wiele lat temu. Nie obyło się wprawdzie bez błędów i uchybień. Film wyraźnie rozdzielony jest na dwie części. Każda z nich swoim poziomem przywodzi na myśl wspomnianych poprzedników, wraz z ich wadami. Efekt końcowy jest jednak zadowalający, a niektóre sceny czy sekwencje wręcz zachwycające.

Widać, że scenarzyści poszli po rozum do głowy i bardziej przemyśleli historię, która chcą opowiedzieć. Mimo, że w pierwszej połowie filmu znów zdarzają się kuriozalne sytuacje, rodem z „Prometeusza”, zdają się one być napisane z wiedzą, że są wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, a jednak pchają akcję na odpowiednie tory. (Jednym z takich kuriozów jest facet, który podczas eksploracji niezbadanego terenu, robi sobie przerwę na papierosa*). Na szczęście druga połowa zdecydowanie nadrabia swoim poziomem i zamazuje początkowe uchybienia.

W tym momencie warto zaznaczyć bardzo ciekawą rzecz, związaną z promocją obrazu. W ostatnich tygodniach do sieci trafiło bowiem kilka krótkich filmików, które szykowały widza na spotkanie z bohaterami na dużym ekranie. Wyglądały one jak elementy wprost z filmu, który właśnie wchodzi do kin. Nie będzie zbyt dużym zdradzeniem, że po filmie wygląda, że były to materiały, które wycięto na stole montażowym. Jest to o tyle ciekawe i ważne, że dzięki takiemu zagraniu twórcom udało się nie zdradzić za wiele z fabuły najnowszego obrazu przed jego premierą, a wręcz dodać do oglądanej historii. Nie dość, że umożliwiło widzom wczucie się w klimat filmu i poznanie bohaterów zanim rzeczywiście oglądamy ich na ekranie, to jeszcze stanowi dodatkowy smaczek, który nie jest niezbędny do zrozumienia prowadzonej historii. A choć wycięcie „Ostatniej wieczerzy”, czyli sceny, w której poznajemy członków załogi w segmencie przypominającym swoim stylem podobny moment z oryginalnego „Obcego”, nie musiało następować, rozpoczęcie filmu czymś na wzór cold-openingu (pomijając prolog), było dobrym rozwiązaniem, które zdynamizowało akcję.

„Obcy: Przymierze” nie tylko kontynuuje najważniejsze wątki zapoczątkowane w „Prometeuszu”, ale także opowiada nową, niezależną historię. W tym celu wprowadza wiele nowych postaci. Bez prologu w postaci wspomnianej „Ostatniej wieczerzy”, tylko niektóre z nich poznamy lepiej. Kilka stanowić będzie jedynie tło wydarzeń, czy wręcz motor napędowy akcji. Nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż ekran kradnie dla siebie wielokrotnie Michael Fassbender, któremu przyszło nie tylko ponowić swoją rolę Davida, ale który wciela się także w nowego androida, Waltera. Fassbender wyśmienicie wyczuł konwencję swojej postaci, a sceny, w których dwa roboty rozmawiają ze sobą, stanowią jedne z najciekawszych momentów całego obrazu. (Zwłaszcza, że Scott nie bał się także wykorzystać fantazji, jaka stoi za taką inscenizacją). Wiele dobrego można powiedzieć też o Katherine Waterston, która prostymi środkami wyrazu stworzyła postać, która może pretendować do konkurowania z Ripley, jeśli chodzi o trzeźwość umysłu oraz ogólny poziom tzw. „badassowatości”.

„Przymierze” to także film, który w pełni wykorzystuje swoją kategorię wiekową R, czyli skierowaną do dorosłych widzów. Fani wreszcie dostaną to, czego od dawna oczekiwali. Krew obficie leje się z ekranu, a kolejne sceny walk prześcigają się w przekraczaniu pewnej granicy obrzydliwości. Tak krwawego „Obcego” jeszcze nie oglądaliście. Najlepsze jest jednak to, że sceny te spełniają swoje zadanie i wywołują prawdziwe emocje. Nie to, co dziwne akcje z zombie w „Prometeuszu”, które wywoływały jedynie śmiech i zażenowanie. Akcja w najnowszym filmie chwilami prawdziwie chwyta za gardło. Jeśli jednak nie lubicie krwi na ekranie, zostaliście ostrzeżeni.

„Obcy: Przymierze” wygląda dobrze w kontrze do niedawnych filmów science-fiction, w których pojawiały się podobne elementy. Początek obrazu przypomina na przykład niedawnych „Pasażerów”, a przynajmniej to, jak powinien wyglądać początek tamtego filmu. Posiada też momenty, które przypominają „Life”, (które same było wariacją wokół „Aliena”), pokazane jednak w sposób, który budzi emocje. Porównanie niemal identycznych scen z obydwu filmów, dobitnie unaocznia jak bardzo kontekst, sposób prowadzenia dramaturgii sceny, czy nawet samo umiejscowienie jej w odpowiednim momencie historii, ma znaczenie.

„Obcy: Przymierze” jest filmem godnym tytułowej serii. Na dodatek druga połowa seansu z nawiązką rekompensuje błędy pierwszej godziny. Ba, rekompensuje nawet niektóre głupoty „Prometeusza”, a to już naprawdę niezły wyczyn. Z czystym sumieniem wystawiam więc ocenę 7/10. Może nawet 7,5? Innymi słowy - warto się wybrać!

PS. *nie wspominając o innym bohaterze, który siedząc w statku kosmicznym, krzyczy: „nienawidzę kosmosu”. Zdaje się, że źle dobrał zawód