Mężczyzna, nie wiedząc nic o zajmowaniu się dziećmi, skacze na głęboką wodę, nie tylko dlatego, że potrzebuje pieniędzy, ale także aby zaleźć za skórę żonie, z którą jest właśnie w trakcie rozwodu. Otworzenie żłobka w mieszkaniu, które wciąż dzielą, na pewno jej o nim przypomni. A może nawet pozwoli zobaczyć jego nową, nieznaną dotąd stronę?
“Daddy Cool” to komedia, która na wiele sposobów ogrywa prosty pomysł wyjściowy, zwerbalizowany zresztą już na początku obrazu - “nie można mieć dzieci z dzieckiem”. Maude (Laurence Arne) przez lata związku bardzo się bowiem zmieniła, nabrała odpowiedzialności i być może jest gotowa na podjęcie następnego kroku, jakim jest założenie rodziny. Adrien (Vincent Elbaz) nie zmienił się jednak od czasów swojej szalonej młodości. Dość powiedzieć, że w scenie, w której go poznajemy, pijany wkracza do mieszkania i sika na własne łóżko, myląc sypialnię z toaletą. Czy to dobry materiał na ojca dzieci?
Film francuskiego twórcy zdaje się twierdząco odpowiadać na to pytanie. Poprzez perypetie bohatera, film unaocznia, że tym, co robi z nas dobrych rodziców, to po prostu… posiadanie dzieci. Gdy jesteśmy na nie otwarte, one same uczą nas odpowiedzialności, a najlepsze co możemy dla nich zrobić, to po prostu nasza obecność i wchodzenie w interakcje.
Mimo, że bohater wydaje się nie zmieniać pod wpływem obecności dzieci - dalej pali, przeklina i zajmuje się swoimi sprawami, wciąż stawiając siebie na pierwszym miejscu, okazuje się, że sam fakt posiadania odpowiedzialności za drugą osobę, znacznie wpływa na nasze postrzeganie świata. Wyraźnie widać to w najlepszej scenie filmu - ataku strusi, w której wreszcie w bohaterze budzi się instynkt rodzicielski. Tym, co bawi najbardziej w tej sekwencji, jest fakt, że sposobem inscenizacji przypomina “Jurassic World” oraz zabawę setek opiekunów zwierząt w zoo na całym świecie, która zawojowała Internet po premierze filmu Colina Trevorova.
Bardzo fajny jest także moment pod koniec filmu, gdy bohater orientuje się wreszcie co musi zrobić, jaki podjąć następny krok, po tym jak w polu jego widzenia pojawiają się wszelkie znaki, ukazujące jego potencjalne przyszłe życie. Moment prosty, wręcz nadmiernie i nachalnie symboliczny, jednak dzięki ciekawemu zabiegowi formalnemu - ograniu go na jednym ciągłym ujęciu i kamerze podążającej za bohaterem, pozwala osiągnąć zamierzony efekt i dzięki ciekawej inscenizacji raczyć nasze oczy.
Niezła jest ścieżka dźwiękowa, silnie związana z charakterem samych bohaterów. Rozpoczęcie obrazu od utworu “Wanna be my girl” grupy JET, podczas montażu zdjęć z młodości bohaterów, pozwala w prosty sposób pokazać dlaczego się w sobie zakochali. Użycie szlagieru Boney M “Daddy Cool” przy filmie o takim tytule to oczywista oczywistość, jednak sposób prezentacji go na ekranie, zapewnia nam uśmiech na twarzy.
“Daddy Cool” to przyjemna francuska komedia, kilkakrotnie wywołująca nasz uśmiech. Przy tym jednak to film na zasadzie “obejrzeć - zapomnieć”. Gorsze niż niedawny “Synalek”, ale dużo lepsze niż “Czym chata bogata”, czy “Lolo”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.