Dziwna sprawa. Kiedy około północy dowiedziałem się, że Richard Donner nie żyje, poczułem dojmujący smutek. Z tych chwytających za serce i poruszających. Nie powinienem, bo w końcu raz - dożył pięknego wieku (91 lat), a dwa - w zasadzie był mi obcym człowiekiem.
Nigdy go nie poznałem, nigdy nie miałem okazji z nim przeprowadzać wywiadu. Jakkolwiek jednak banalnie to zabrzmi, w umieraniu i smutku wcale przecież nie chodzi o to, żeby kogoś znać.
Odejście może zaboleć, zwłaszcza gdy odchodzi ktoś, kogo spuścizna towarzyszyła nam całe życie. Dosłownie.
A filmy Donnera takie były. Stanowiły ogromną część życia pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków. Kto z nas nie bał się na „Omenie" i nie oglądał go ukradkiem, kiedy rodzice nie patrzą?
Kto nie chciał przeżyć przygód jak dzieciaki z „Goonies", chciał być jak „Superman", marzył i zmianie życia niczym Bill Murray w „Scrooged", zaśmiewał się gdy Richard Pryor musiał być ludzką zabawką („Toy"), marzył o posągowo pięknej Michelle Pfeiffer.
No i wreszcie – kto z nas nie chciał być jak z Martin Riggs „Zabójczej broni"?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.