„Tokio Vice”, czyli ile razy można zakochiwać się w Japonii?

„Tokio Vice”, czyli ile razy można zakochiwać się w Japonii?

Kadr z serialu „Tokio Vice”
Kadr z serialu „Tokio Vice” Źródło:HBO
Na serial „Tokio Vice” trafiłem zupełnym przypadkiem. Nie czytałem żadnych zapowiedzi, nie widziałem zwiastunów, żaden ze znajomych nawet nie wspomniał o nim przelotnie podczas rozmowy. Pewnego wieczoru padło po prostu pytanie: „czy oglądamy”, poparte argumentem, że to o Japonii i jest ten aktor z „Baby Driver”. Było mi akurat wszystko jedno, więc czemu nie? Oglądamy.

Już pilot serialu powinien wszystko wyjaśnić. Jest idealny do podjęcia decyzji o zaangażowaniu swojego czasu w tę historię lub porzuceniu jej na zawsze. Jeśli wam się nie spodoba, nie zaciekawi was i nie przyciągnie, to nie ma co się męczyć. Konkurencja jest duża, dziesiątki wartościowych seriali tylko czekają, żeby to im oddać swoje wieczory. „Tokio Vice” nie jest czymś, bez czego wasze życie będzie uboższe, spokojnie.

Jeśli jednak poczujecie to samo, co ja... zaskoczenie, może nawet zagubienie, problemy w ustaleniu, co tak naprawdę oglądacie – to być może zareagujecie tak samo jak ja. Dacie szansę i obejrzycie kolejny odcinek, a potem kolejny i jeszcze jeden. W „Tokio Vice” zanurzyłem się po to, żeby zrozumieć ten serial, móc dłużej obcować z jego innością, odrębnością. Żeby znaleźć odpowiedź na to, czy tak powolne tempo ma szansę utrzymać się do końca. Czy te nietypowe ujęcia i kolory tu pasują. I czy przeróżne wątki, pozornie bardzo odległe, znajdą później spójne połączenie.

„Tokio Vice”. Czy warto oglądać?

Przyznam, że podczas oglądania pierwszego odcinka cały czas towarzyszyło mi jedno natrętne pytanie: „Czy to mi się w ogóle podoba?”. Nawet drugi i trzeci nie przekonały mnie w stu procentach, dopiero podczas kolejnych całkowicie wsiąkłem w opowieść i już z pełną świadomością chciałem jej więcej.