Kino i kuchnia mają ze sobą wiele wspólnego. Wystarczy przyjrzeć się zwrotom (nad)- używanym przez recenzentów. Krytycy wspominają o dobrze/źle wymieszanych składnikach, określają filmy jako mdłe lub wytrawne, opisują wykwintne ekranowe uczty, niekiedy skarżąc się na niestrawność… Jednak nawet jeśli oglądany horror nasuwa nam skojarzenia z krwistym befsztykiem, to wciąż za mało, by zaliczyć
go do zacnego grona „filmów kulinarnych” (z ang. food films). Wg Jamesa R. Kellera,
autora książki „Food, Film and Culture”, aby spełnić wymogi gatunku, trzeba naszpikować (!) fabułę scenami przyrządzania, podawania i/lub spożywania posiłków i nadać
im kluczowe dla opowieści znaczenie. Serwowane potrawy powinny regularnie pojawiać się na ekranie, pełniąc – jeśli nie główną, to – jedną z głównych ról.
Historia ekranowego (braku) apetytu
Chociaż postaci filmowe jadły i piły od momentu narodzin X Muzy, publiczność z rzadka miała wgląd w ich talerze. W Hollywood stworzono cały zestaw sposobów na niepokazywanie jedzenia. Skromne początki ekranowych kulinariów odpowiadały skromnym warunkom, w jakich żyli Amerykanie u progu XX w. Ówcześni idole chętniej sięgali po kieliszek niż porządny posiłek, a spożywcze produkty wykorzystywali
raczej w innych celach: by wymierzyć karę (np. za pomocą grejpfruta we „Wrogu publicznym”, 1931, William A. Wellman) lub jako element gagu (tortowe bitwy w komediach slapstickowych).
Wraz z końcem II wojny światowej i wzrastającym dobrobytem na ulicach Nowego Jorku czy San Francisco jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać nowe restauracje. Coraz śmielszym apetytom ich gości towarzyszyły coraz odważniejsze eksperymenty filmowców. Jedzenie zaczęło zyskiwać status gwiazdy i godną mu oprawę, ale dopiero w latach 80. narodził się osobny gatunek filmowy. Cennym źródłem inspiracji stała się prasa kobieca z rozrastającymi się działami przepisów oraz świat reklamy z bogactwem uatrakcyjniających chwytów: od zbliżeń przez użycie bogatej palety barw aż po podkreślanie oryginalności form, zaskakujących zestawień czy architektury kompozycji. Do naśladownictwa zapraszała również
historia sztuki, z plejadą mistrzów martwej natury na czele.
Podobno najkrótsza droga do uczuć mężczyzny wiedzie przez żołądek. Jeśli dobrze przypatrzyć się ekranowym heroinom, łat-wo zauważyć, że także ich żołądki muszą znajdować się w bliskim sąsiedztwie serc. W najnowszym kinie nie brak wprawdzie
historii zakochanych kucharzy (niemiecka „Tylko Marta”, 2001, reż. Sandra Nettelbeck i amerykańskie „Życie od kuchni”, 2007, reż. Scott Hicks) ani kulinarnych serenad (moją ulubioną jest „Eden”, 2004, Michaela Hofmanna), ale jednym z najbardziej wysublimowanych i przewrotnych zarazem filmów o gastronomii miłości i seksie pozostaje „Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek” (1989) Petera Greenawaya. Georgina i Mi-chael poznają się w restauracji należącej do męża kobiety, mężczyzny prostackiego i okrutnego. Ich namiętny romans rozgrywa się na zapleczu Le Hollandais za przyzwoleniem szefa kuchni. Kochankowie ars amandi łączą z haute cuisine, biorąc rozkosze podniebienia za pars pro toto wszelkich „kulturalnych” (czyli wynikających z obcowania z kulturą wysoką) przyjemności. Na końcu każdego przewodu pokarmowego, niezależnie od wykształcenia i obycia właściciela, znajduje się jednak anus, a wszystkie formy rozkoszy łatwo zamienić w ich przeciwieństwo. Michael ginie wypchany książkami, Georgina w akcie zemsty każe zaś zjeść mężowi upieczone ciało kochanka.
Umrzeć z przejedzenia
Po drugiej stronie apetytu sytuuje się obżarstwo, jeden z grzechów głównych. Czynność jedzenia obwarowana szeregiem tabu może z kolei stać się niesmacznym aktem transgresji. Kino nie stroni od asocjacji kulinarno-chorobowych, ubierając je w poważną
formę dokumentów obnażających bezwartościowość współczesnych posiłków („Fast Food Nation” Richarda Linklatera, 2006 czy „Super Size me” Morgana Spurlocka, 2004)
lub przyprawia garścią czarnego humoru. Popularnym przedmiotem żartów (dla) niewybrednych są wątki kanibalistyczne. Nawet filmy tak surrealistyczne jak „Delikatesy” (1991, Jean-Pierre Jeunet) czy „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” (2007, Tim Burton) miewają drugie, mniej zabawne dno, gdy dotykają problemu głodu, czyniąc zeń metaforę wszelkich sytuacji, które odzierają człowieka z godności i skazują na nieludzkie wybory.
Historycy wyznaczyli wprawdzie moment narodzin konwencji „food film”, ale zgodnie przyznają, że kino nie rozwija się w próżni. Rok 1973 to data premiery „Wielkiego żarcia” Marco Ferreriego, obrazoburczej symfonii smaku i obrzydliwości, filmu par excellence kulinarnego oraz bezpośredniego źródła fi-zjologicznych inspiracji Greenawaya. Czterech uczestników tytułowej uczty nie zamierza nigdy wstać od stołu. Na relację z ich wspólnego samobójstwa składają się widoki, które mogą przyprawić publiczność o ślinotok i odruch wymiotny zarazem. Krytycy nie bez powodu upatrują w „Wielkim żarciu” zapowiedzi kryzysu męskości. Bohaterowie filmu opacznie rozumieją bowiem i mit przyjaźni (dzieląc się „narzeczoną” jednego z nich), i męskiej siły. Kończą żałośnie, unurzani, pardon za wyrażenie, we włas-nych fekaliach, do końca nie potrafiąc wyrzec się zabawek dla dużych chłopców. Służą przy okazji za symbol współczesnej (a w każdym razie przedkryzysowej) kultury nadmiaru. Zachodniej cywilizacji dobrobytu, której mieszkańcy zamiast potrzeb mają już tylko kaprysy. Ponieważ nie grozi im śmierć głodowa, decydują zajeść się na śmierć.
Przy rodzinnym stole
Remedium na przykre, choć tak dobrze znane skutki przejedzenia może być pochwała umiarkowania, by nie rzec: ascezy. Komu nieobce jest doświadczenie postu, tym
zacniej doceni przyjemności podniebienia. W „Uczcie Babette” Gabriela Axela (1987), jednym z pionierów gatunku, haute cuisine staje się narzędziem cnoty, a wspólny posiłek – rodzajem modlitwy. Członkowie surowego duńskiego Kościoła, których religia neguje zbytnie przywiązanie do spraw doczesnych, stają przed nie lada wyzwaniem: zostają zaproszeni na wykwintną kolację. Postanawiają podejść do konsumpcji z całkowitą obojętnością, potrawy przyrządzone przez francuską kucharkę okazują się jednak tak doskonałe, że biesiadnikom mimochodem udziela się radość życia. Pod wpływem woni i smaku zupy żółwiowej oraz dobrego
wina doświadczają duchowej przemiany.
O tym, że odpowiednia przekąska może uleczyć duszę, przekonują się również bohaterowie „Czekolady” Lasse Hallströma (2000). Inni uczą się, że powrót do kulinarnej tradycji wystarczy czasem, by przywrócić życiu równowagę. O pielęgnowanie tożsamości przy kuchennym stole dba ojciec bohaterek w „Jedz, pij, mężczyzno, kobieto” (1994) Anga Lee. Wokół niedzielnych obiadów gotowanych przez nestorkę rodu krąży fabuła „Przepisu na życie” George'a Tillmana Jr. (1997). Wraz z chorobą Big Mamy dzieci stopniowo rezygnują z cotygodniowych spotkań przy pieczonej rybie, sałatce z fasoli i makaronie z serem, co staje się początkiem poważnego kryzysu. Dopiero gdy jeden z najmłodszych członków rodziny podstępem zwabia skłóconych krewnych na niedzielny obiad, napięta atmosfera ulega oczyszczeniu, a sprawy przybierają pożądany obrót.
Mistrzowie kina kulinarnego uwodzą publiczność paletą woni i smaków, dzieląc się niekiedy przepisami wartymi późniejszego wypróbowania (obejrzyjcie, po uprzedniej lekturze książki, „Przepiórki w płatkach
róży”, 1992, Alfonsa Araua). Przy okazji zdradzają także tajemnice filmowej kuchni. Czym bowiem są opowieści o śmiałych
eksperymentach, poszukiwaniu idealnej formuły, a nawet wykradaniu receptur
(niczym w „Tampopo”, 1983, Juzo Itamiego – jednym z pierwszych „food filmów”), jeśli nie metaforą prób kodyfikacji idealnego ekranowego dzieła? Sycącej potrawy, która mogłaby znaleźć się w menu każdego głodnego wrażeń widza?