Rozpoczął się od liścia kołysanego wiatrem; liść zmienił się w drzewo, drzewo rosło, rozpościerając niezliczone
gałęzie i wypuszczając fantastyczne korzenie. [...] Później, wokół drzewa i poza nim, widoczny przez szczeliny wśród listowia i gałęzi, rozpostarł się kraj...
(„Liść, dzieło Niggle’a”, J. R. R. Tolkien)
Niggle nigdy nie zdobył takiej popularności jak Bilbo Baggins, ale to z nim – bardziej niż ze słynnym hobbitem – John Ronald Reuel Tolkien czuł głębokie powinowactwo. Nawet Bagginsowska tęsknota do wygody i domowego ciepła, wymieszana z odziedziczoną po Tukach skłonnością do awanturniczych przygód, to nic w zestawieniu z pociągiem do tworzenia własnego równoległego świata charakteryzującym Niggle’a. Malarz, bohater napisanego w 1945 r. opowiadania „Liść, dzieło Niggle’a” całe swoje życie poświęcił jednemu obrazowi. Rozpoczął od rysunku liścia, a kończył na borze przesłaniającym widok gór. Swoją pedanterią i uporem przypomina samego twórcę „Hobbita” – Tolkien nigdy nie zakończył badania historii i geografii Śródziemia. Niczym hobbit, który za cenę spokoju Bag Endu (franc. cul-de-sac) zgadza się wyruszyć na wyprawę, od której zależy przyszłość nie tylko Shire’u,
tak i Niggle zakończy pracę dopiero po namalowaniu połączeń wszystkich listków z resztą flory.
Niggle’owi malowanie obrazu zajęło całe życie. W przypadku Tolkiena było to 60 lat. Saga Silmarillów, „Niedokończone opowieści” i najsłynniejsze: „Władca Pierścieni” oraz „Hobbit” to jedynie część opisanego z kronikarską, kartograficzną i heraldyczną drobiazgowością Śródziemia,
które wkrótce wzięli w swoje posiadanie zagorzali fani tej krainy. Na początku nowego stulecia
inny fan, Peter Jackson, stworzył pierwszą poważną adaptację trylogii „Władcy...”.
Teraz ponownie zaprasza widzów do Shire’u, nie ograniczając wizyty do czasu spędzonego w kinie, ale wydłużając ją o świąteczne obchody światowej premiery oraz udział w dyskusjach na temat kształtu dwóch kolejnych części. Twórcy zadbali, by późna jesień w Hobbitonie nabrała barw Foreyule (miesiąc w hobbickim kalendarzu trwający od 21 listopada do 31 grudnia wg kalendarza gregoriańskiego), odmalowując jej obraz z iście Niggle’owską precyzją.
Preludium do Trylogii
„Hobbit” – książka z 1939 roku – powstał przypadkiem. W latach 30. Tolkien pogrążony był w notatkach, studiując Beowulfa, irlandzki folklor i skandynawskie eposy. Zainspirowany licznymi źródłami tekst relacjonował historię
Silmarillów. Następnie sam stał się źródłem, z którego wyłoniły się późniejsze wiersze, opowiadania i powieści. Nic dziwnego, że wiele z nich nie zostało ukończonych. Tolkien potrafił przepisać rozdział osiemnaście razy, po czym
zamknąć go w szufladzie na lata. Pieśni opiewające bohaterów, poematy o legendarnych rodach i wiersze takie jak „The Shores of Faery” (1915) złożyły się na olbrzymi dorobek twórczy. Dopiero wtedy na scenę wkroczył hobbit.
Nim przygody mieszkającego w dziurze stwora doczekały się wydania książkowego, opowiadane były dzieciom na dobranoc. Autor prezentował je na spotkaniach Inklingów (oksfordzkiego kręgu przyjaciół, skupionego wokół postaci C.S. Lewisa), a także własnym studentom. Właśnie dzięki staraniom pewnej studentki, „Hobbit” – kończący się w tamtym czasie wraz z zabiciem Smauga – trafił do rąk Stanleya Unwina. Wydawca był zachwycony i niedługo po sukcesie książki zaczął dopominać się o kontynuację – o „nowego Hobbita”. Z dzisiejszej perspektywy wiemy, że tym drugim futrzakiem okazał się Frodo, a jego epicka wyprawa przyćmiła podróż „tam i z powrotem” starszego kuzyna. Jednak największym pragnieniem Tolkiena pozostawała publikacja Silmarillionu. Unwin oponował. Uważał manuskrypt za „...kopalnię, z której należy wydobyć kolejne książki pokroju „Hobbita”, a nie książkę jako taką”. Stworzenie „Władcy...” było więc kwestią czasu, a konkretnie – czternastu kolejnych lat.
O ile „Hobbit” jest zrodzoną spontanicznie opowiastką, pełną przygód i walk z potworami, o tyle „Władca...” nosi już cały ciężar dziejów Śródziemia. Z perspektywy wydanego w połowie lat 50. cyklu, „Hobbit” wydaje się wprawką skierowaną do młodszego czytelnika. By to „naprawić”, Tolkien nie tylko napisał „The Quest of Erebor”, mający stanowić pomost pomiędzy dziełami, ale i zweryfikował samego „Hobbita”. W drugim wydaniu (1951) zmieniony został rozdział Zagadki w ciemnościach. Smeagol już nie oddaje pierścienia Bagginsowi w formie nagrody za poprawne rozwiązanie zagadki. Bilbo przypadkiem znajduje pierścień i dzięki jego mocy wydostaje się z pieczary, podążając za rozwścieczonym Gollumem. Także terminologia zrobiła się bardziej „tolkienowska”. Czytając „zaktualizowanego” „Hobbita” ma się wrażenie, że wokół czają się potężne siły, gotowe rzucić się na bohaterów, jeśli tylko zboczą ze ścieżki opowiadania. Pewnym przedmiotom, takim jak Żądełko Bilba, przypisana została legenda mająca swój początek w zamierzchłej historii Śródziemia (upadek Gondolinu).
Obecnie „Hobbit” nie jest już historyjką dla dzieci, ale właściwym preludium do Trylogii Pierścienia (aczkolwiek Tolkien zachował naiwny ton narracji, wysłuchując próśb fanów). W eseju „On Fairy Stories” bronił tej formy literackiej: „...bajki o wróżkach skierowane są nie tylko do dzieci. To sub-kreacja drugiego świata odzwierciedlającego rzeczywistość i odkrywającego o niej prawdę”. Tolkienowskie słowo „sub-creation” oznacza potrzebę tworzenia (katalogowania, konstruowania) własnego, alternatywnego świata. Świata, który w przypadku autora „Dwóch Wież” stał się nową mitologią dla przyszłych pokoleń Anglików i reszty świata; fanów, którzy od teraz będą je uzupełniać własnymi opowieściami.
Drużyny Pierścienia
Tworząc mitologię, Tolkien nie ograniczał się jedynie do tekstów pisanych. Pierwsze wydanie „Hobbita” zawierało narysowaną przez niego mapę Hobbitonu oraz miejsc, do których Droga Wiecznie Idąca zawiodła Bilba. Ilustracje też były jego autorstwa. W USA „Władca...” osiąg-nął ogromny sukces spowodowany nie tylko panującą wtedy anglofilią, ale i „wojną”, którą Tolkien stoczył z wydawnictwem Ace Books – piracko dystrybuującym książkę i to z niemałym sukcesem (w samym tylko 1965 roku sprzedano 100 000 kopii). Wraz z fanami zniknął spokój Tolkienowskiego „Bag Endu”. Autora zasypywano stosami listów, w których czytelnicy prosili o dalsze „wieści” o losach Drużyny Pierścienia, dokończenie urwanych wątków czy też usytuowanie wydarzeń w kontekście sagi o Silmarillach (wtedy wciąż niewydanej, choć częściowo obecnej pod postacią dodatków do „Powrotu Króla”). Wielu utalentowanych artystów urzekły dzieje Bilba i Froda. Przykładem Donald Swann, kompozytor muzyki do wierszy i rymowanek Bagginsa. Ostatecznie to właśnie krasnoludzka pieśń – roztaczająca wizję czekających na podróżnika bogactw – przesądziła o udziale hobbita w wyprawie. Kult ten utrzymał się i przybrał na sile wraz z późniejszymi publikacjami Christophera Tolkiena i filmami, wzbogacając wymyśloną rzeczywistość o nowe ilustracje, pieśni i legendy. Niggle z opowiadania Tolkiena był samotnikiem, natomiast Tolkiena z czasem zaczęła wspierać prawdziwa „drużyna pierścienia” (dostawał nawet oferty gotowych sequeli „Powrotu Króla”).
Tolkien pozostawił wiele opowieści niedokończonych, co pozwalało czytelnikom na uzupełnianie folkloru Śródziemia o własne interpretacje i autorskie legendy. Kolejne pokolenia archeologów, kulturoznawców i lingwistów uczestniczyły w procesie produkcji świadectw zapomnianej cywilizacji, tworząc kolejne książki, filmy, kreskówki czy komiksy. Jeden, by wszystkimi rządzić? Raczej wszyscy, by zarządzać jednym.
Powrót do Shire'u
Dla twórcy „Hobbita” materiałem źródłowym były eposy, pieśni i legendy, natomiast dla Petera Jacksona stało się nim żniwo
czterech dekad fanowskiej działalności – teksty z konferencji, fanzine’y, prace graficzne, nawet muzyka. Wyobraźnię poszerzyły
pośmiertne publikacje zredagowane przez syna Tolkiena – od „Silmarillionu” przez krótkie opowiadania i bajki aż po potężny dwunastoksiąg, „Historię Śródziemia”. Wizualną stronę mitologii rozbudowały wcześniejsze adaptacje filmowe, m.in. niezbyt udany film Ralpha Bakshiego. Choć skrytykowany przez fanów, zainspiro-
wał Jacksona do nakręcenia sceny pierwszego
ataku Nazguli w konwencji teatru cieni. Ale już graficy CGI, twórcy kostiumów i dekoracji zdecydowanie sprzeciwili się naśladowaniu ascetycznej oprawy filmu Bakshiego, z kolei autorzy scenariusza – uproszczeniom fabularnym. Dlatego gra planszowa wydana przez Iron Cross Enterprises, z jej posępną oprawą graficzną, współgrała z czerniami i czerwieniami filmu Bakshiego, ale kłóciła się ze świetlistymi obrazami Jacksonowskich produkcji.
Z drugiej strony dorobek renomowanych (tolkienowskich) artystów nie został do końca zlekceważony. Zarówno prace ilustratorów książek – Alana Lee i Johna Howe – jak i folkowy (lub Lothlórieński) urok głosu Enyi trafiły do filmów.
W podobny sposób, w jaki trylogia „Władcy...” (2001-2003) została poszerzona o informacje zawarte w dodatku do „Powrotu Króla” (na przykład historia Arweny i Aragorna pokazana w formie retrospekcji), tak i trylogię „Hobbita” będzie łączył z „Władcą...” pomost oparty na materiałach spoza głównych ksiąg. Dowiemy się więc, jak hobbici trafili do Shire’u i jaką rolę miała odegrać wyprawa Bilba w kontekście walki z Sarumanem. Współczesny (Jacksonowski) obraz Śródziemia – choć bazuje na angielskich i skandynawskich mitach – to górzysta topografia Nowej Zelandii. Oglądając „Hobbita”, widz poczuje się jak w domu, twórcy skorzystali ze sprawdzonych plenerów i aktorów (Hugo Weaving jako Elrond, Ian McKellen jako Gandalf). Ponownie usłyszymy kompozycje Howarda Shore’a, będące mieszanką muzyki średniowiecznej i celtyckiej, a wszystko rozegra się choć częściowo w scenografiach, które przez ostatnie dziewięć lat służyły za atrakcję turystyczną. Odwiedź Hobbiton, zobacz Bilba! Niestety – Gandalf każe ruszać w drogę.
Hobbici w samolocie
Najbardziej godne chwały jest to, że trylogia Jacksona wychowała nowe, jeszcze liczniejsze chyba, pokolenie fanów. Wcześniej spotykali sie oni okazjonalnie, na konferencjach czy zlotach. Teraz prowadzą dyskusję w sieci i łączą w drużyny w World of Warcraft. Pod koniec listopada spełniło się również marzenie granego przez Dennisa Hoppera Koopy („Super Mario Bros.”, 1993), by połączyć alternatywny świat z rzeczywistością. Z okazji premiery, która odbyła się 28 listopada w Wellington, zmieniono nazwę stolicy Nowej Zelandii na „The Middle of Middle Earth”. „Centrum Śródziemia” zyskało nowe godło z motywem pierścienia, zaś mieszkańcy oprócz lokalnej gazety mogli poczytać, co nowego wydarzyło się w starym dobrym Shire. Zanim jednak „Hobbit Herald” opuścił drukarnię, widzowie na całym świecie obejrzeli reklamę linii lotniczych z włochatymi hobbitami wylegującymi się w klasie turystycznej. Obchody święta w nowym Hobbitonie trwały cały tydzień. Akcent ten zwieńczył odyseję Tolkienowskich perypetii wydawniczych w sposób
dość satysfakcjonujący. Mitologię, którą Tolkien skondensować musiał w serii książek, tworzą
teraz mieszkańcy Wellington. Wszakże to w Śródziemiu znaleźli
zatrudnienie.
Tolkienowi prawdopodobnie nie przyszło nigdy do głowy, że stworzony przez niego świat będzie miał wpływ na rzeczywiste wydarzenia. A może jednak? Pod koniec opowiadania, Niggle trafia do własnego obrazu. Spomiędzy cyzelowanych przez lata liści, gałęzi i drzew przebijają się pagórki. Las stanowił jedynie „przedsionek” gór. Podejrzewam, że i na trylogii „Hobbita”, kronika Śródziemia się nie zakończy.