Rok 1986 był punktem zwrotnym w długo skrywanym romansie wojska i filmowców. Wtedy to w Stanach Zjednoczonych triumfy święcił niezbyt poważny film „Top Gun” z młodym wówczas Tomem Cruise’em – zapewne jednym z największych idoli nastolatek lat 80. Obraz Tony’ego Scotta to jedna wielka reklamówka amerykańskiej marynarki wojennej. Po obejrzeniu filmu nikt nie miał wątpliwości, że Stany Zjednoczone mają najlepsze siły zbrojne na świecie.
Nic jednak w tym dziwnego, skoro scenariusz został zatwierdzony przez Pentagon. Niektóre z jego elementów zmieniono. Dla przykładu, w pierwszej wersji ukochana Cruise’a, grana przez Kelly McGillis, była pilotem US Navy. Wojsku jednak nie spodobało się to, bowiem żołnierzom nie wolno wchodzić w relacje osobiste. Podobnie wyglądała sprawa z wyciętą sceną kolizji dwóch samolotów. Producenci nie mogli zaoponować, bowiem utraciliby dostęp do bazy wojskowej pod San Diego, a przede wszystkim czterech lotniskowców oraz kilkudziesięciu samolotów wraz z załogami.
Wojsko wiedziało co robi – wizerunek sił zbrojnych był tak bardzo pozytywny, że działał na wyobraźnię młodych ludzi. Wielu z nich zapragnęło zostać pilotem marynarki wojennej. Korzystając z okazji Pentagon wystawił swoje centra rekrutacji w kinach – niektórzy od razu po filmie składali podpis wstępując do lotnictwa. Każdy z nich chciał być jak Tom Cruise. Kampania opłaciła się – nabór wzrósł w tamtym okresie aż o 500 procent! Od tego momentu każdy w Hollywood wie – albo godzisz się na twarde warunki Pentagonu, albo szanse na zrobienie ciekawego filmu wojennego spadają do zera.
Budowanie wizerunku
Niezwykła, ale przemilczana współpraca Pentagonu z Hollywood zaczęła się już w 1948 roku, kiedy to wojskowi stworzyli specjalne biuro ds. filmowych. Chcąc uzys- kać wsparcie wojska, producenci muszą podpisać umowę, w której zgadzają się i potwierdzają, że wydźwięk filmu będzie „pomagać wojsku w zdobywaniu nowych rekrutów”, a także „wyrażają zgodę na konsultacje z Departamentem Obrony na każdym etapie produkcji”.
Oficerowie bacznie przyglądają się projektom filmów, starannie wybierając te warte wsparcia. Do tej kategorii Pentagon zalicza filmy promujące amerykańskie siły zbrojne, wpływające pozytywnie na ich odbiór w społeczeństwie, wśród żołnierzy oraz polityków, przyczyniające się do wzrostu liczby rekrutów (służba wojskowa jest w USA dobrowolna). Pentagon wie dobrze, że filmy to obecnie niezwykle atrakcyjne narzędzie marketingowe. Przeprowadzane dwukrotnie badania (Youth Attitude Tracking Survey) jednoznacznie pokazały, że większość rekrutów podaje filmy i telewizję jako źródło wiedzy o wojsku.
Pentagon ingeruje w scenariusze mówiąc twórcom co mają pokazać, a czego nie. Bez zmian często się nie obejdzie, o czym przekonali się twórcy „Operacji Saipan” (1955) – ich wizja została uznana za zbyt rasistowską i bardzo szybko trafiła do kosza. Czasem usuwa się czarne charaktery w amerykańskich mundurach, przemilcza niewygodne fakty. Dodaje się sceny budujące pozytywny obraz sił zbrojnych. Nie za bardzo można pokazać różnego rodzaju patologie czy zachowania niegodne żołnierza, choćby narkotyki czy pijaństwo. Między innymi z tego powodu na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych upadł projekt drugiej części filmu „Top Gun” – wówczas to w wojsku wybuchła afera seksualna z pilotami i Pentagon uznał, że to nie najlepszy moment na promowanie filmu, w którym główny bohater jest kobieciarzem.
Nagroda za uległość
Lista filmów, które otrzymały wsparcie wojska, jest długa. Wystarczy wymienić chociażby „Pearl Harbor”, „Szakala”, „Air Force One”, „Armageddon” czy „Za linią wroga”. Scenariusz każdego z nich został napisany i skorygowany zgodnie z bardzo szczegółowymi wskazówkami Pentagonu, który czyta każde zdanie scenariusza i koryguje nawet drobne elementy. Dla przykładu, twórcy „Air Force One” (1997) z Harrisonem Fordem musieli usunąć ze scenariusza wszelkie odwołania do tajnej jednostki specjalnej Delta Force, wojsk lądowych i piechoty morskiej. Była to cena za uzyskanie zgody sił powietrznych, które chciały być najważniejsze.
Uległość charakteryzowała twórców „Helikoptera w ogniu”. Reżyser filmu Ridley Scott przyznał nawet otwarcie, że gdyby nie zgoda na zmiany, to w filmie nie pojawiłyby się nowoczesne śmigłowce Black Hawk. Nic więc dziwnego, że pominięto niewygodne dla Amerykanów fakty, chociażby błędy Departamentu Obrony w operacji somalijskiej. Wizerunek jest dokładnie taki, jaki chciało wojsko – żołnierze są ofiarni, dzielni i nie zostawiają kolegów w potrzebie. Niekompetencja tyczy się innych, ale nie sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych.
Scott wyciągnął wnioski po fiasku uzyskania wsparcia marynarki wojennej przy filmie „G.I. Jane” (1997) z Demi Moore. Wojskowi byli niezadowoleni z większości elementów filmu – chociażby z tytułu, bowiem „G.I.” odnosi się do żołnierza wojsk lądowych, a nie marynarki. Oficer recenzujący film ocenił, że „scena oddawania moczu do okopu nie jest korzystna dla U.S. Navy”. Chociaż reżyser zgodził się ją usunąć w zamian za pomoc wojska, Pentagon prośbę odrzucił.
Nie obyło się bez zmian w filmie „Pearl Harbor” (2001). Pentagon zaoferował dostęp do bazy wojskowej na Hawajach oraz wypożyczenie ponad 20 okrętów z czasów zimnej wojny, które komputerowo przerobiono na jednostki z okresu II wojny światowej. Zgoda miała swoją cenę – należało całkowicie zmienić postać graną przez Aleca Baldwina. W pierwotnej wersji bohater ten był „gburowaty i przygłupi”, co nie licowało z wizerunkiem oficera, który pierwszy poprowadził atak na Tokio. Zmiany nie były trudne, bo producentem był Jerry Bruckheimer, znany z robienia propagandowych filmów z pomocą Pentagonu.
Spore problemy miały także „Szyfry wojny” (2002) z Nicolasem Cage’em, który jako żołnierz US Marines miał rozkaz zabicia własnego szyfranta w sytuacji zagrożenia niewolą. Przedmiotem sporu z Pentagonem była także scena, w której amerykański żołnierz wyrywał złote zęby zabitym Japończykom. Każdy wie, że takie rzeczy się zdarzały, ale Pentagon uznał, że nie ma najmniejszej potrzeby, by o tym przypominać. Lepiej przekonać widzów, że amerykański żołnierz zawsze postępuje szlachetnie. Tak chociażby jak Jim „Rhodey” Rhodes z filmu „Iron Man”, który w komiksie, będącym pierwowzorem filmu, był oficerem piechoty morskiej. W produkcji Jona Favreau nosił jednak mundur sił powietrznych. Czemu? Bo tak chciało lotnictwo, które o wsparcie poprosili producenci. Komentarz oficera prowadzącego mówi wszystko: „Być może nie osiągnęliśmy takiego sukcesu jak marynarka wojenna za sprawą »Top Gun«, ale bez wątpienia »Iron Man« to przykład naszego triumfu”.
Nie bez problemów obyła się produkcja filmu „Szakal” (1997) z Bruce’em Willisem i Richardem Gere. Tylko dzięki zmianie scenariusza i zwiększeniu pozytywnej roli US Marines wojsko zgodziło się pomóc. Nie inaczej było w przypadku „Jutro nie umiera nigdy” (1997) z Pierce’em Brosnanem w roli Jamesa Bonda. Pentagon uznał, że żart na temat wojny wietnamskiej może mieć negatywne konsekwencje polityczne i z tego powodu go usunięto. Sfrustrowany scenarzysta Bruce Feirstein uległ wiedząc, że z Pentagonem nie wygra. Raptem dwa lata wcześniej miał podobną potyczkę przy okazji „GoldenEye”. Konieczne okazało się zastąpienie złego charakteru. W pierwotnej wersji był nim oficer amerykańskiej marynarki, jednak pod naciskami zmieniono go na oficera francuskiego.
Przykładem wykorzystania komercyjnych filmów na potrzeby wojska jest również... „Park jurajski III” z 2001 roku, w którym producenci poprosili o pomoc marynarkę wojenną. Po starannym rozpatrzeniu wniosku Pentagon zgodził się wypożyczyć dwa śmigłowce Seahawk, cztery amfibie i 80 żołnierzy. W zamian US Navy chciała, aby na śmigłowcach wyraźnie pokazać ich znak, a film miał podkreślać kluczowe znaczenie wojska w rozwiązaniu problemu. „Trzeba było pokazać widzom kto jest prawdziwym bohaterem” – wyjaśnia David L. Robb, który od dawna demaskuje mało znaną współpracę Hollywood – Pentagon.
Pośladki przed prezydentem? Nie ma mowy!
Oczywiście nie każdy reżyser i producent godzą się na uległość. Jednym z nich jest Oliver Stone, który stawia sprawę jasno: „Wojsko chce zrobić z nas prostytutki, chce byśmy sprzedali ich punkt widzenia. Pentagon chętnie pomoże z filmem, który nie mówi o prawdziwej walce, ale który jest jedną wielką reklamówką”. Nic więc dziwnego, że uznany reżyser nie dostał wsparcia ani przy „Urodzonym 4 lipca” (1989), ani też przy „Plutonie” (1986) nie godząc się na dyktat wojska. Podobnie postąpił Robert Aldrich tworząc „Atak!” (1956) i sprzeciwiając się usunięciu sceny zabicia tchórzliwego oficera przez szeregowego.
Słynny film „Hurt Locker. W pułapce wojny” (2008) również nie spodobał się wojsku, bo przedstawiał niezbyt pochlebny obraz sił zbrojnych. „Gry wojenne” (1983) odpadły za scenariusz, wedle którego uczeń podstawówki sam unieruchamia całe amerykańskie dowództwo, symulując sowiecki atak termojądrowy. W wojskowe gusta nie trafili producenci filmu „Obywatel Cohn” (1992), przez co nie otrzymali archiwalnych ujęć eksplozji nuklearnej, a także nowej produkcji „Avengers” (2012), bowiem Pentagonu nie przekonała międzynarodowa organizacja S.H.I.E.L.D., która zrzeszała superbohaterów, w tym Kapitana Amerykę, który stał się jednym z najbardziej wyrazistych „instrumentów” amerykańskiej propagandy. Organizacja została uznana za zbyt nierealistyczną. Dlatego też w filmie nowoczesne odrzutowce nie są prawdziwe, lecz wygenerowane komputerowo.
Pentagon odmówił także wsparcia takim filmom jak „Cienka czerwona linia” (1998), „Marsjanie atakują!” (1996) oraz „Dzień Niepodległości” (1996). Te dwa ostatnie nie dostały pomocy ze względu na ukazywanie wojska „jako ludzi niezdolnych do działania. Sukcesy w powstrzymaniu obcych wynikają jedynie z działań cywilów”. Z kolei „Czas apokalipsy” (1979) Francisa Forda Coppoli został skreślony już na początku. Zdaniem recenzujących oficerów postać zbuntowanego oficera amerykańskiego „nie była wiarygodna”. „Armia nie wydaje rozkazów egzekucji czy morderstwa innych oficerów. Nawet jeśli jest inaczej, nie możemy w tym pomóc” – głosił tekst oficjalnej odmowy.
„Kosmiczni kowboje” (2000) stracili szansę na wsparcie sił powietrznych z powodu sceny, w której bohaterowie rozbijają testowany odrzutowiec. Opowiadający dramatyczną historię kryzysu kubańskiego film „Trzynaście dni” (2000) z Kevinem Costnerem przedstawiał wojskowych jako grupę osób opowiadających się za wojną z Kubą. Zgodnie z prawdą historyczną ukazano też jednego z wysoko postawionych generałów, który sprzeciw prezydenta Kennedy’ego skwitował stwierdzeniem: „To największa zdrada od czasów Monachium”. Mimo nacisków producenci nie usunęli sceny.
Bez wsparcia wojska musieli obyć się także producenci „Foresta Gumpa” (1994) i „Sierżanta Bilko” (1996), w którym wojsko portretowano jako zgraję gamoni. Sławny film z Tomem Hanksem otrzymał złą opinię z powodu „przedstawiania wojska jako organizacji kierowanej przez żołnierzy o ograniczonej inteligencji. Wizerunek ten nie jest korzystny dla armii”. Wojskowym nie podobała się także scena pokazywania pośladków prezydentowi Johnsonowi. Scenarzyści jednak nie ulegli, przez co stracili możliwość wykorzystania śmigłowców.
Coraz więcej laurek
Współcześnie znaczną część sprzętu można wygenerować komputerowo, mimo to sym- bioza filmowców z wojskiem trwa w najlepsze. Obie strony na tym zyskują, a widz może tylko zastanawiać się, jak bardzo Pentagon wpłynął na scenariusz filmu. Im więcej nowoczesnego sprzętu i im bardziej pozytywny wizerunek żołnierzy, tym prawdopodobnie większa ingerencja. A ta przek- racza kolejne granice, tworząc Pentagonowi filmowe laurki. Warto o tym pamiętać oglądając „Bitwę o Los Angeles” (2011), „Bitwę o Ziemię” (2012), kolejną część „Transformersów”, do których Michael Bay otrzymał odrzutowce F-22 i F-16 oraz wozy bojowe i czołgi, czy „Act of Valor” (2012) ‒ najbardziej oczywisty owoc wojskowo‒filmowego tandemu, w którym to bodaj pierwszy raz grają prawdziwi żołnierze służby czynnej.
O tym coraz mniej skrywanym romansie pamiętajmy oglądając „Wroga numer jeden” Kathryn Bigelow. Film jeszcze przed premierą został uznany za ukłon w stronę Obamy – miał wejść do kin tuż przed wyborami prezydenckimi, aby przypomnieć Amerykanom, kto zabił Osamę bin Ladena. Czy tak było naprawdę? Ta kontrowersja nie została rozstrzygnięta, podobnie jak zarzut, iż twórcy za sprawą administracji Obamy otrzymali dostęp do tajnych danych CIA i Departamentu Obrony. Obie instytucje ponoć zatwierdziły scenariusz filmu Bigelow (ze wsparcia jej poprzedniego obrazu „Hurt Locker. W pułapce wojny” wojsko wycofało się). Ceną za to miało być ustalenie daty premiery korzystnej dla Białego Domu oraz udowodnienie w filmie tezy, że amerykańska wojna z terroryzmem, choć czasem brutalna i na granicy prawa, przynosi efekty.