Skończyła się jedna z najlepszych edycji festiwalu w Gdyni od lat.
– W latach dziewięćdziesiątych zdarzyło się, że jury nie przyznało Złotych Lwów, a jego przewodniczący Wojciech Marczewski pytał: „Koledzy, czy musieliście zrobić te filmy?”. Cieszę się, że dzisiaj mogę powiedzieć: „Koledzy, dziękuję wam za te filmy” - mówiła członkini jury, Agnieszka Holland, wręczając nagrodę za reżyserie Małgośce Szumowskiej. Tegoroczny program festiwalu był wyjątkowo mocny.
Zwycięska „Ida” jest wspaniałym filmem. Paweł Pawlikowski, który wrócił do kraju po latach spędzonych za granicą, rozlicza się z trudną, polską przeszłością, ale również opowiada głęboką, uniwersalną historię. Akcja „Idy” rozgrywa się w 1961 roku. Dziewczyna ma złożyć śluby w zakonie. Wcześniej jednak na polecenie sióstr spotyka się ze swoją jedyną, żyjącą krewną. Odkrywa swoje żydowskie pochodzenie i rusza w rodzinne strony, do wsi pod Łomżą, w podróż śladami własnych korzeni.
„A co będzie, jeśli pojedziesz tam i odkryjesz, że Boga nie ma?” - pyta ciotka. Pawlikowski zderza ze sobą dwie postawy wobec zła. Dojrzałej kobiety - świadka moralnego kataklizmu drugiej wojny i głęboko wierzącej dziewczyny, która dopiero poznaje prawdę o mordzie dokonanym na jej rodzinie. W jego filmie odbijają się dwie dekady dziejów, holocaust, okres stalinowski, pokazowe procesy, terror. Ale „Ida” pachnie również „Bramami raju” Andrzejewskiego. To opowieść o kimś, kto przed poświęceniem siebie Bogu musi poznać życie. Zarówno jego okrucieństwo, jak i jaśniejsze strony.
„Ida” jest skonstruowana z precyzją, nie ma w niej zbędnego słowa. Wchodzi w dialog z drugim czarno-białym obrazem: „Papuszą”. Wielowymiarowym, pięknym filmem, który dotyka najczulszej struny wrażliwości. Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze malują panoramę losów polskich Romów. Społeczności dziko wyniszczonej w czasie drugiej wojny, prześladowanej w PRL-u. Ale również, jak każda zamknięta wspólnota, nie wolnej nietolerancji. W tym świecie rodzi się artystka, poetka. Za swój talent Bronisławie Wajs – Papuszy – przyjdzie zapłacić największą cenę.
Z tych dwóch czarno-białych filmów jury bardziej doceniło „Idę” - poza Złotymi Lwami, nagrodę przyznało Łukaszowi Żalowi i Ryszardowi Lenczewskiemu za zdjęcia, Agacie Kuleszy za główną rolę żeńską, Katarzynie Sobańskiej i Marcelowi Sławińskiemu za scenografię. Z ekipy „Papuszy” wyróżniono Jana Kantego Pawluśkiewicz za muzykę, Zbigniewa Walerysia za kreację drugoplanową i Annę Nobel-Nobielską za charakteryzację. Ale jestem przekonany, że ten film jeszcze trafi na swój moment. I przetrwa próbę czasu.
Tegoroczne filmowe propozycje są bardzo różnorodne. Ale wszystkie upominają się o człowieka – jego godność, prawo do inności. Reżyserzy az dwóch tytułów opowiedzieli o niepełnosprawności. W „Chce się żyć” Maciej Pieprzyca (Srebrne Lwy przyznane ex aequo z „W imię...” Małgośki Szumowskiej, Nagroda Publiczności) tworzy wzruszający portret sparaliżowanego, niezdolnego do komunikacji chłopaka, który walczy, aby świat dostrzegł w nim człowieka, nie roślinę. W niedocenionym, wyróżnionym jedynie za dźwięk „Imagine” Andrzeja Jakimowskiego nauczyciel w ośrodku dla niewidomych uczy wychowanków poruszania się za pomocą echolokacji. Ale także wolności, jej ceny, odbierania rzeczywistości na swój sposób.
Nie zabrakło również filmów mocno zakorzenionych we współczesności. „W imię...” Małgośki Szumowskiego wyróżniono Srebrnymi Lwami oraz nagrodami za reżyserię i główną rolę Andrzeja Chyry. Ksiądz z ośrodka dla trudnej młodzieży na mazurskiej wsi, który wchodzi w bliską relację z miejscowym chłopakiem. To obraz o samotności i walce ze sobą, w której jednak kryje się refleksja nad nietolerancją i dzisiejszą religijnością. Również „Płynące wieżowce” Tomasza Wasilewskiego – nagrody za rolę drugoplanową Marty Nieradkiewicz i „dla młodego talentu reżyserskiego” - wymykają się schematom kina gejowskiego, stając się opowieścią o miłości i walce o ukochaną osobę.
Wszystkie te obrazy są subtelnymi obrazami ludzkiej uczuciowości. Szkoda, że najsłabiej w werdykcie odbiło się obecne na festiwalu dobre kino społeczne: „Miłość” Sławomira Fabickiego (nagroda specjalna jury), pominięta w werdykcie „Drogówka” Wojciecha Smarzowskiego. Oglądając galę rozdania nagród można było odnieść wrażenie, że jury nie wystarczyło nagród. Wiele z nich było przyznanych ex aeuquo, a w kuluarach wymieniano tytuły pozostawione bez laurów, jak intrygująca, osobna „Dziewczyna z szafy” Bodo Koxa. To był naprawdę dobry rok. Ale również dowód na zmianę warty, która następuje w polskim kinie. I – na szczęście – nic nie wskazuje, aby dobra passa miała się skończyć. W PISF-ie nowe projekty złożyli m.in. Bartosz Konopka, Paweł Sala, Maciej Migas. Filmy kończa Wojciech Smarzowski, Jan Komasa. Na plan wychodzi Jakub Czekaj, który trzydziestominutowymi filmami udowodnił olbrzymi talent. Sukces polskiego kina nie jest dziełem przypadku.
Zwycięska „Ida” jest wspaniałym filmem. Paweł Pawlikowski, który wrócił do kraju po latach spędzonych za granicą, rozlicza się z trudną, polską przeszłością, ale również opowiada głęboką, uniwersalną historię. Akcja „Idy” rozgrywa się w 1961 roku. Dziewczyna ma złożyć śluby w zakonie. Wcześniej jednak na polecenie sióstr spotyka się ze swoją jedyną, żyjącą krewną. Odkrywa swoje żydowskie pochodzenie i rusza w rodzinne strony, do wsi pod Łomżą, w podróż śladami własnych korzeni.
„A co będzie, jeśli pojedziesz tam i odkryjesz, że Boga nie ma?” - pyta ciotka. Pawlikowski zderza ze sobą dwie postawy wobec zła. Dojrzałej kobiety - świadka moralnego kataklizmu drugiej wojny i głęboko wierzącej dziewczyny, która dopiero poznaje prawdę o mordzie dokonanym na jej rodzinie. W jego filmie odbijają się dwie dekady dziejów, holocaust, okres stalinowski, pokazowe procesy, terror. Ale „Ida” pachnie również „Bramami raju” Andrzejewskiego. To opowieść o kimś, kto przed poświęceniem siebie Bogu musi poznać życie. Zarówno jego okrucieństwo, jak i jaśniejsze strony.
„Ida” jest skonstruowana z precyzją, nie ma w niej zbędnego słowa. Wchodzi w dialog z drugim czarno-białym obrazem: „Papuszą”. Wielowymiarowym, pięknym filmem, który dotyka najczulszej struny wrażliwości. Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze malują panoramę losów polskich Romów. Społeczności dziko wyniszczonej w czasie drugiej wojny, prześladowanej w PRL-u. Ale również, jak każda zamknięta wspólnota, nie wolnej nietolerancji. W tym świecie rodzi się artystka, poetka. Za swój talent Bronisławie Wajs – Papuszy – przyjdzie zapłacić największą cenę.
Z tych dwóch czarno-białych filmów jury bardziej doceniło „Idę” - poza Złotymi Lwami, nagrodę przyznało Łukaszowi Żalowi i Ryszardowi Lenczewskiemu za zdjęcia, Agacie Kuleszy za główną rolę żeńską, Katarzynie Sobańskiej i Marcelowi Sławińskiemu za scenografię. Z ekipy „Papuszy” wyróżniono Jana Kantego Pawluśkiewicz za muzykę, Zbigniewa Walerysia za kreację drugoplanową i Annę Nobel-Nobielską za charakteryzację. Ale jestem przekonany, że ten film jeszcze trafi na swój moment. I przetrwa próbę czasu.
Tegoroczne filmowe propozycje są bardzo różnorodne. Ale wszystkie upominają się o człowieka – jego godność, prawo do inności. Reżyserzy az dwóch tytułów opowiedzieli o niepełnosprawności. W „Chce się żyć” Maciej Pieprzyca (Srebrne Lwy przyznane ex aequo z „W imię...” Małgośki Szumowskiej, Nagroda Publiczności) tworzy wzruszający portret sparaliżowanego, niezdolnego do komunikacji chłopaka, który walczy, aby świat dostrzegł w nim człowieka, nie roślinę. W niedocenionym, wyróżnionym jedynie za dźwięk „Imagine” Andrzeja Jakimowskiego nauczyciel w ośrodku dla niewidomych uczy wychowanków poruszania się za pomocą echolokacji. Ale także wolności, jej ceny, odbierania rzeczywistości na swój sposób.
Nie zabrakło również filmów mocno zakorzenionych we współczesności. „W imię...” Małgośki Szumowskiego wyróżniono Srebrnymi Lwami oraz nagrodami za reżyserię i główną rolę Andrzeja Chyry. Ksiądz z ośrodka dla trudnej młodzieży na mazurskiej wsi, który wchodzi w bliską relację z miejscowym chłopakiem. To obraz o samotności i walce ze sobą, w której jednak kryje się refleksja nad nietolerancją i dzisiejszą religijnością. Również „Płynące wieżowce” Tomasza Wasilewskiego – nagrody za rolę drugoplanową Marty Nieradkiewicz i „dla młodego talentu reżyserskiego” - wymykają się schematom kina gejowskiego, stając się opowieścią o miłości i walce o ukochaną osobę.
Wszystkie te obrazy są subtelnymi obrazami ludzkiej uczuciowości. Szkoda, że najsłabiej w werdykcie odbiło się obecne na festiwalu dobre kino społeczne: „Miłość” Sławomira Fabickiego (nagroda specjalna jury), pominięta w werdykcie „Drogówka” Wojciecha Smarzowskiego. Oglądając galę rozdania nagród można było odnieść wrażenie, że jury nie wystarczyło nagród. Wiele z nich było przyznanych ex aeuquo, a w kuluarach wymieniano tytuły pozostawione bez laurów, jak intrygująca, osobna „Dziewczyna z szafy” Bodo Koxa. To był naprawdę dobry rok. Ale również dowód na zmianę warty, która następuje w polskim kinie. I – na szczęście – nic nie wskazuje, aby dobra passa miała się skończyć. W PISF-ie nowe projekty złożyli m.in. Bartosz Konopka, Paweł Sala, Maciej Migas. Filmy kończa Wojciech Smarzowski, Jan Komasa. Na plan wychodzi Jakub Czekaj, który trzydziestominutowymi filmami udowodnił olbrzymi talent. Sukces polskiego kina nie jest dziełem przypadku.