Festiwal Filmów Polskich w USA. "Duże zainteresowanie"

Festiwal Filmów Polskich w USA. "Duże zainteresowanie"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Vladek Juszkiewicz
Vladek Juszkiewicz Źródło: Vladek Juszkiewicz
Podczas pobytu w Los Angeles miałem przyjemność rozmawiać z Vladkiem Juszkiewiczem, producentem filmowym, pomysłodawcą oraz organizatorem Festiwalu Filmów Polskich w Los Angeles, uhonorowanym Orderem Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej za szerzenie wiedzy o polskiej kulturze za granicą. Oto najciekawsze fragmenty naszej długiej rozmowy.
Michał Kaczoń, WPROST: Jak doszło do tego, że w 1999 roku postanowił Pan stworzyć festiwal polskich filmów?

Vladek Juszkiewicz: Zacznijmy może od końca. Obecnie w Los Angeles odbywa się około 300 festiwali filmowych rocznie. Wtedy nie było ich aż tyle. Ideą naszego festiwalu było to, żeby przedstawić w szerszym zakresie polski film w Hollywood. W większym wymiarze niż tylko w kontekście ubiegania się o nominacje Oscarowe. Naszą imprezę celowo nazwaliśmy „Festiwalem Filmów Polskich”, by nie mylić go z żadnym „Polskim Festiwalem”, który z samej nazwy podpadałby wtedy pod „imprezę polonijną”.

Chcieliśmy zainteresować Polską i jej kulturą młode pokolenia tak zwanych Polish Americans - młodych ludzi, dzieci emigrantów. Dotychczasowe wydarzenia, które docierały do Stanów z Polski nie potrafiły bowiem zainteresować tej grupy odbiorców. Koronnym przykładem moje własne doświadczenia. Po przyjeździe do USA zająłem się organizacją recitalu Ewy Demarczyk. Zaproponowałem wtedy różnym grupom zrzeszającym młodych ludzi o polskich korzeniach, by za darmo przyszli wziąć udział w tym wydarzeniu. Przyszła… jedna osoba. Była jakaś stygma tego typu imprez. Nie potrafiły one dotrzeć do młodych ludzi, zainteresować ich tematem. Wydaje się, że głównym powodem mogła być bariera językowa. Większość z nich nie mówiła po polsku. A jeśli już mówiła, znała ten język słabo. Dlatego, gdy oferowano im coś, co miało być zaprezentowane jedynie w języku polskim, to oni z gruntu rzeczy nie byli tym zainteresowani. Teraz, gdy filmy mają napisy, ta bariera znika.

Inną kwestią jest bariera historyczna. Jeszcze zanim odbył się pierwszy festiwal, wiosną 1999 roku zorganizowałem specjalny pokaz filmu „Ogniem i Mieczem”. Zauważyłem duże zainteresowanie Amerykanów. Obraz zebrał bardzo dobre recenzje. Jedna z nich w samych peanach opisywała produkcję, jednak na końcu tekstu autor napisał „gdybyśmy jeszcze wiedzieli o co chodzi”. Okazało się, że brak jest znajomości tematu Polski i jej historii. Tu dochodzimy do szerszego problemu filmów polskich, zwłaszcza historycznych. W Polsce panuje przekonanie, że widzowie powinni o Polsce wszystko wiedzieć. W związku z tym twórcy filmowi nie starają się pewnych rzeczy dobrze wytłumaczyć, operując raczej skrótem myślowym. „Ogniem i Mieczem” było takim przykładem. Ludzie po seansie rozmawiali ze sobą, próbując ułożyć fabułę w spójną całość. „Umiera król Polski. Ukraińcy płaczą. Walczą z polskim księciem. Wszyscy wyglądają podobnie”. Widzowie nie rozumieli o co dokładnie chodzi z historycznego punktu widzenia. A wystarczyłoby krótkie wprowadzenie tekstowe na początku obrazu. Tak robią chociażby filmy Akiry Kurosawy. Świat samurajów też nie jest przecież w pełni znany zachodniemu widzowi. Ale dzięki kilku informacjom, które są podane widzowi na początku, ten zaczyna więcej rozumieć, widzieć wydarzenia w jakimś kontekście.

Inna idea, przyświecająca mi przy tworzeniu festiwalu, powstała z konstatacji faktu, że na innych imprezach, młodych nie traktowano jako partnerów do rozmowy. Kiedy zabierałem się za swój festiwal, wyznaczyłem sobie za cel, aby trafiał on właśnie do tej grupy młodych Polish Americans.

Jurorami naszego festiwalu są często członkowie Akademii Filmowej.  Kiedy potem usłyszą termin „polski film” to już wiedzą „z czym to się je”. Gdy oglądają najnowsze produkcje, są zdziwieni, że takie dobre filmy robi się w Polsce.

Pierwszy festiwal?

Pierwsza edycja festiwalu odbyła się w listopadzie 1999 roku. Pierwsze pieniądze, które zebrałem, pochodziły od przyjaciol i znajomych. Urządzając swoje urodziny, poprosiłem ich, żeby zamiast prezentów, dali fundusze na festiwal. Zebrałem wtedy 800 dolarów i to było moje „sit money”, żeby wydrukować ulotki, rozpropagować festiwal. Głównym sponsorem był POLAM, Polish American Credit Union, który cały czas nas wspiera.

Pierwsza edycja odbyła się w listopadzie. W czasie, kiedy AFI Film Festival miał przerwę w swojej działalności. W trzecim roku naszej działalności AFI FEST wrócił na rynek i to w tym samym czasie, kiedy odbywał się nasz. Amerykanie zaczęli narzekać, że muszą wybierać, a chcieliby oglądać filmy na obu imprezach. Publiczność, która lubi chodzić na filmy z napisami, nie jest jednak duża. Postanowiłem przenieść festiwal na koniec kwietnia, bo w tym czasie nic się nie działo. Wybór podyktowany był również faktem, ze nie chciałem, żeby festiwal kolidował ze Świętami Wielkanocy i Paschy. Z każdym rokiem jednak w tym czasie festiwali przybywało, a starszy od nas Festiwal Filmów Francuskich zaczął nam deptać po pietach właśnie ze względu na te ruchome święta. Potrzebna była następna decyzja i przenieśliśmy imprezę na październik. W 2000 roku odbyły się dwa festiwale, edycja 11 w kwietniu i edycja 11 1/2 w październiku zapowiadający nowe daty. W 2001 roku te Święta, o których wspomniałem, gdybyśmy nie zmienili daty nałożyłyby się na nasz festiwal. Udaje nam  się teraz uniknąć takich kolizji jak w poprzednich terminach i zmuszać publiczność do dokonywania wyborów.

No właśnie, publiczność? Czy są to tylko Polish Americans, czy ktoś jeszcze?

Amerykanie.

Po prostu. A jakie są frekwencje?

Wszystko zależy od filmu. Także od jego promocji. Amerykanie polegają na tym, co my im powiemy. Społeczność Polish Americans zwraca uwagę na to, co się mówi w polskich mediach, które oglądają w polskiej kablowej telewizji, lub podczas pobytu w Polsce. Z tego powodu mamy czasami problem. Filmy, które pojawiają się w Polsce, nie zawsze są dla nas od razu dostępne. Kiedy już otrzymamy dany tytuł, musimy de facto od nowa rozpoczynać proces jego promocji. Zamiast iść za ciosem i mieć możliwość wprowadzenia go w chwili, gdy jest o nim głośno. Ludzie często pytają mnie o konkretne tytuły, bo słyszeli o nich w mediach. Nawet Amerykanie pytają: „czy ten film będzie grany?”. Niestety nie zawsze je dostajemy.

A proces doboru? Zwykle ludzie jeżdżą po festiwalach i wybierają filmy z innych festiwali. Czy w tym wypadku jest podobnie?

Ja jeździłem do Gdyni. To był jeden sposób. Ale teraz, kiedy przeniosłem imprezę na październik, a Gdynia wróciła na wrzesień, nie ma już czasu na włączenie do programu pokazanego tam filmu. Więc jeżdżę obecnie do Koszalina. Na Festiwal „Młodzi i Film”. Fajna sprawa, bo zależy mi na promowaniu młodych.

Wybieram filmy również pod kątem tematycznym. Dzięki temu mogę też pójść do instytucji, które mogą być zainteresowane problemem. Kiedy mieliśmy film, w którym była mowa o syndromie Downa, udaliśmy się do Down Syndrome Foundation i oni byli community sponsors. Tak udaje się nam znaleźć ciekawych partnerów. Te działania pomagają nam też w promocji festiwalu wśród różnych kręgach Amerykanów.

Wieszamy też banery na ulicy. Kiedyś nad drogą, teraz na latarniach. Takie banery wiszą przez miesiąc w Los Angeles. Jesteśmy jedynym festiwalem narodowym, który tak szeroko reklamuje się w mieście. Przez miesiąc. Często dostaję od ludzi informację zwrotną, że plakaty już są. Albo pytają mnie dlaczego jeszcze ich nie ma. Mimo tych 15 lat jeszcze nie wszyscy wiedzą o istnieniu festiwalu. Jest jakiś problem z przekazywaniem sobie informacji. Dlatego plakaty i bannery są takie ważne. Teraz jest trochę łatwiej, ze względu na Internet.

Staramy się prowadzić działania promocyjne również z otaczającym nas środowiskiem. Jesteśmy w dobrej komitywie z organizatorami innych festiwali w Los Angeles. Wymieniamy się doświadczeniami i promujemy wzajemnie. Ja ich nie traktuje jak konkurentów. Jeżeli polski film lub polski temat pojawia się na którymś z festiwali, my stajemy się ich sponsorami takiego pokazu, czasami przywożąc z Polski twórcę, czy aktora z tego filmu.

Dużo ludzi zgłasza się z filmami?

Niewielu. W większości to ja obserwuję co się dzieje na innych festiwalach. Kontaktuję się bezpośrednio z twórcami. Zapraszam i proszę o wysłanie filmu. Ale nie wszystkie filmy udaje nam się dostać.

Bo premiera musi być najpierw na jakimś innym festiwalu?

Tak, chodzi o to, aby światowa premiera odbyła się na innym, dużym  międzynarodowym festiwalu. W Polsce brakuje ludziom trochę obiektywnego spojrzenia i uważają, że wszystkie filmy zakwalifikują się np. do Cannes. Zwlekają z decyzją kiedy pokazać je gdzie indziej. Był taki film, o którym powiedziano mi, że „jest za świeży, aby pokazywać go na festiwalu polonijnym”. Zdenerwowałem się. Chciałbym, by traktowano nas po partnersku, a nie na zasadzie „jakiegoś tam festiwalu polonijnego”.

Bo chce się brać byka za rogi i promować go w chwili, gdy dużo się o nim mówi, gdy wciąż jest na topie.

Chodzi o bieżące produkcje. Film, który ma dwa lata, jest już filmem starym. Trzeba pokazywać to, co jest najnowsze. Tak działa na przykład kinematografia francuska na francuskim festiwalu w LA. Pokazuje filmy, które są jeszcze przed amerykańską premierą, traktując to jako jego promocje.  U nas jest inaczej. To nie tylko mój problem, ale też innych polskich festiwali.

Chcieliśmy pokazać dokument „Powstanie Warszawskie”, ale producenci powiedzieli: „Nie, nie, bo my go zgłaszamy do Oscara”. Nie ma takiego ograniczenia, że jak się zgłasza film do Oscara, to nie można filmu pokazywać. Nawet lepiej jest to robić. Ale się nie udało.

Spójrzmy na bieżący przykład - „Ida” przecież hula po festiwalach, co chwila pojawiają się nowe recenzje i kolejne nagrody. Tak się dzieje, bo to dobry film. Również u nas zdobyła Hollywood Eagle Award na najlepszą fabułę. [W dwa dni po rozmowie „Ida” Pawła Pawlikowskiego została uhonorowana Oscarem dla Najlepszego Filmu Nieangielskojęzycznego].

Co sądzi Pan o poziomie polskich filmów?

Do głosu dochodzą młodzi twórcy. Wprowadzają świeżość do sztuki filmowej. Świeże spojrzenie. Robią filmy przez pryzmat swojej generacji. Takie filmy, jak „Wszystko co kocham”, czy „Miasto 44” pokazują inną perspektywę. Ich autorzy nie przeżyli czasów, o których opowiadają, mówią o historii, która nie zainteresowałaby młodego widza, gdyby opowiadana była w tradycyjny sposób. "Wszystko co kocham" mówi o Solidarności, a "Miasto 44" o Powstaniu Warszawskim.  

Nic nie ujmując twórcom starszego pokolenia, którzy są doświadczeni  i nadal robią dobre kino. Stworzyli wspaniałe dzieła, ale nie poszukują już nowych środków wyrazu. A kino posuwa się przecież do przodu. To właśnie młodzi poszukują nowszych, nietypowych rozwiązań. Przykładem genialna „Sala Samobójców”. Też niewykorzystana szansa, by zgłosić ją do różnorodnych festiwali i nagród. Tutaj pokutowało chyba przeświadczenie: „to jest młody twórca, jego czas jeszcze nadejdzie”.

Filmy powinny być uniwersalne. Jak „Ida” chociażby. Sposób prezentacji historii w tym filmie jest bardzo aktualny i przedstawiony tak, aby oddziaływać na szeroką grupę odbiorców. Wyciąganie spraw antypolskich na pierwszy plan nie ma znaczenia, bo ważniejsi są sami bohaterowie. Ta cała sytuacja oddziałuje na ich psychikę.

Tak naprawdę "Wszystko co kocham" jest jednak filmem o młodości.

Ale Solidarność jest tam przemycona.

Właśnie dlatego ten film mi się podobał, ponieważ nie jest filmem tylko o Solidarności, ukazanej w sposób pompatyczny. Tylko ta historia stanowi jedynie tło dla pierwszoplanowej opowieści o uniwersalnych problemach młodych ludzi.

Młodzi ludzie uczą się o Solidarności mimochodem. Będą chcieli wiedzieć więcej, sięgną do źródeł. Dzięki filmowi dowiedzieli się chociaż o istnieniu takiego ruchu.  Zaletą tego filmu jest, że nie buduje pomnika, tylko przy okazji przybliża jej historię. Pomnik został już wybudowany.
13th Annual Polish Film Festival Los Angeles