Chrzanię karierę. Moja uroda nie kwalifikuje mnie na filmowego partnera młodych, atrakcyjnych gwiazd, choć często ludzie się dziwią, że w rzeczywistości jestem ładniejszy niż na ekranie – mówi Willem Dafoe, legenda kina, odtwórca głównej roli w „Pasolinim” Abla Ferrary.
Tak mógłby się zaczynać kawał: dwóch Amerykanów jedzie do Włoch.
„Pasolini” jest dla nas obu przyśpieszoną lekcją włoskiej kultury. Abel Ferrara spłaca dług wobec własnych korzeni. Ja wżeniłem się w ten kraj, przeniosłem się tu i solidnie odrabiam pracę domową, żeby zostać porządnym Włochem. Uwiodły mnie kultura, historia, sposób mówienia, zachowania. Nawet miałem z tym problem, bo nagle złapałem się, że cokolwiek bym grał, gestykuluję jak stary Rzymianin. No i nauczyłem się języka. „Pasoliniego” nagraliśmy w dwóch wersjach, choć oczywiście jestem dużo lepszy po angielsku. Chcieliśmy, żeby ruch moich ust zgadzał się z dubbingiem. A dlaczego Amerykanin gra tak ważną postać włoskiej kultury? Bo może, bo mu to zaproponowano, bo chce. Jeśli komuś to przeszkadza, niech nakręci własny film.
Myśli pan, że dzisiaj Pier Paolo Pasolini jeszcze coś dla ludzi znaczy?
Jego postać owiana jest legendą. We Włoszech, wchodząc do warzywniaka, słyszałem od znajomego sprzedawcy: „Willem, zagrasz Piera Paolo? Super”. A ja się tylko uśmiechałem, choć miałem przeczucie, że on nie przeczytał nawet jednego wersu jego tekstu, o oglądaniu filmów w rodzaju „Salo, czyli 120 dni Sodomy” nie wspominając. Boję się, że z czasem nazwisko Pasoliniego stało się pustym symbolem. Że mimo mitu mało kto odkrywa jego profetyczne, wybitne utwory i wspaniałe kino.
Dla pana jest on ważny?
Bardzo. Biję się z nim od dawna. Im więcej czytam, tym lepiej dostrzegam złożoność tej postaci. Imponuje mi, jak wiele miał talentów. Znamy malarzy, którzy kręcą filmy, tancerzy, którzy występują jako aktorzy czy muzycy w filmach. Mnóstwo różnych kombinacji. Ale ostatecznie okazuje się, że najlepsi są w swoich pierwotnych rolach. A on był świetny jako poeta, eseista, dziennikarz, filmowiec. Jego prace tworzą zwartą całość, nad którą można siedzieć latami.
Jaki miał pan na niego pomysł jako aktor?
Przede wszystkim nie próbowałem go imitować. Ta praca przypominała trochę „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, które kręciłem z Martinem Scorsesem. Wtedy też napięcie i oczekiwania były ogromne. A my nie robiliśmy filmu o Synu Bożym, tylko o postaci historycznej, Jezusie Chrystusie. Teraz z Ablem Ferrarą chcieliśmy opowiedzieć o Pasolinim, a nie o wielkim artyście. O facecie, który był nie tylko odważnym twórcą, ale i miał w sobie mnóstwo luzu, otwartości na świat. Czerpał z życia i potrafił zatracać się w przyjemnościach. Zdzieraliśmy z niego powłokę intelektualisty. Bo on wcale nie żartował, kiedy pytany w wywiadzie, jakich ludzi lubi najbardziej, odpowiadał: „Tych z czterema klasami edukacji”.
Pan lubi grać prawdziwe postacie?
(...)
„Pasolini” jest dla nas obu przyśpieszoną lekcją włoskiej kultury. Abel Ferrara spłaca dług wobec własnych korzeni. Ja wżeniłem się w ten kraj, przeniosłem się tu i solidnie odrabiam pracę domową, żeby zostać porządnym Włochem. Uwiodły mnie kultura, historia, sposób mówienia, zachowania. Nawet miałem z tym problem, bo nagle złapałem się, że cokolwiek bym grał, gestykuluję jak stary Rzymianin. No i nauczyłem się języka. „Pasoliniego” nagraliśmy w dwóch wersjach, choć oczywiście jestem dużo lepszy po angielsku. Chcieliśmy, żeby ruch moich ust zgadzał się z dubbingiem. A dlaczego Amerykanin gra tak ważną postać włoskiej kultury? Bo może, bo mu to zaproponowano, bo chce. Jeśli komuś to przeszkadza, niech nakręci własny film.
Myśli pan, że dzisiaj Pier Paolo Pasolini jeszcze coś dla ludzi znaczy?
Jego postać owiana jest legendą. We Włoszech, wchodząc do warzywniaka, słyszałem od znajomego sprzedawcy: „Willem, zagrasz Piera Paolo? Super”. A ja się tylko uśmiechałem, choć miałem przeczucie, że on nie przeczytał nawet jednego wersu jego tekstu, o oglądaniu filmów w rodzaju „Salo, czyli 120 dni Sodomy” nie wspominając. Boję się, że z czasem nazwisko Pasoliniego stało się pustym symbolem. Że mimo mitu mało kto odkrywa jego profetyczne, wybitne utwory i wspaniałe kino.
Dla pana jest on ważny?
Bardzo. Biję się z nim od dawna. Im więcej czytam, tym lepiej dostrzegam złożoność tej postaci. Imponuje mi, jak wiele miał talentów. Znamy malarzy, którzy kręcą filmy, tancerzy, którzy występują jako aktorzy czy muzycy w filmach. Mnóstwo różnych kombinacji. Ale ostatecznie okazuje się, że najlepsi są w swoich pierwotnych rolach. A on był świetny jako poeta, eseista, dziennikarz, filmowiec. Jego prace tworzą zwartą całość, nad którą można siedzieć latami.
Jaki miał pan na niego pomysł jako aktor?
Przede wszystkim nie próbowałem go imitować. Ta praca przypominała trochę „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, które kręciłem z Martinem Scorsesem. Wtedy też napięcie i oczekiwania były ogromne. A my nie robiliśmy filmu o Synu Bożym, tylko o postaci historycznej, Jezusie Chrystusie. Teraz z Ablem Ferrarą chcieliśmy opowiedzieć o Pasolinim, a nie o wielkim artyście. O facecie, który był nie tylko odważnym twórcą, ale i miał w sobie mnóstwo luzu, otwartości na świat. Czerpał z życia i potrafił zatracać się w przyjemnościach. Zdzieraliśmy z niego powłokę intelektualisty. Bo on wcale nie żartował, kiedy pytany w wywiadzie, jakich ludzi lubi najbardziej, odpowiadał: „Tych z czterema klasami edukacji”.
Pan lubi grać prawdziwe postacie?
(...)
Cały wywiad przeczytasz w najnowszym wydaniu tygodnika "Wprost", który jest dostępny w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju od poniedziałku rano.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay