Andersson tworzy mozaikową, zawieszoną poza czasem opowieść o Szwedach. Oszczędnie używa dialogów. Bo w jego świecie i tak nikt nie potrafi uczciwie opowiadać o uczuciach. One są ukryte w rutynie. W ciszy, jaka panuje w barze, gdzie codziennie ta sama grupa mężczyzn pije to samo piwo albo wódkę. W laboratorium, gdzie naukowcy beznamiętnie przeprowadzają eksperymenty. W szpitalu, gdzie umiera się bez słowa i bez wiary w cokolwiek, co miałoby czekać człowieka po drugiej stronie. Nawet miłość dwojga ludzi na szarej plaży jest tu dość smutna.
„Chcemy nieść ludziom uśmiech” - mówią bez krztyny uśmiechu dwaj akwizytorzy-komicy, prezentując kolejne „śmieszne gadżety”. Są w tym desperackim pragnieniu zabawnie nieporadni. Ale i tak jakakolwiek próba kreatywności jest dla Anderssona godna pochwały. Bo filmy Szweda tylko pozornie opowiadają wyłącznie o prywatności i samotności. W każdym z nich w tle przetacza się tu historia, wobec której bohaterowie pozostają bierni. W „Gołębiu...” za oknami przetaczają się wojska Karola XII. Na ekranie pojawia się też wielki bęben, a zarazem komora gazowa, do którego przytwierdzone są tuby. Kiedy zamknięci wewnątrz ludzie próbują się ratować, na zewnątrz wydobywa się coś w rodzaju muzyki. Roy Andersson, pracując z aktorami, jakich rzadko ogląda się na ekranie - często otyłymi, niskimi, nie za pięknymi amatorami - tworzy przejmującą opowieść o zgaszonym, uśpionym społeczeństwie. W jego filmie śmiech, rozpacz i głęboka refleksja układają się we wspaniałą opowieść o istnieniu. Nawet jeśli rozmyśla się nad nim z perspektywy gołębia na gałęzi. Albo właśnie dlatego.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.