Drugi dzień na Festiwalu Filmowym w Cannes rozpocząłem z grubej rury - szaleńczym biegiem, na łeb na szyję do Pałacu Festiwalowego, aby zdążyć na premierowy pokaz „Mad Max: Fury Road”. Udało mi się jedynie minutami. Sęk tkwi w tym, że po seansie okazało się, że nogi bolą mnie tak bardzo, że z trudem przemieszczałem się z miejsca na miejsce. (#poświęcenie). Było jednak warto, bo nowa odsłona „Mad Maxa” to rozpędzony blockbuster, który stanowi nie lada ucztę dla oka i ucha.
Najnowsze dzieło George’a Millera, człowieka odpowiedzialnego za wszystkie poprzednie filmy o Maxie to obraz świetny od strony realizatorskiej. Prezyzja zdjęć oraz akompaniującej jej muzyki to pokaz wirtuozerii twórcy oraz jego współpracowników. Operator John Seale oraz twórca muzyki Tom Holkenborg (znany także jako Junkie XL) stanęli na wysokości zadania, dostarczając niecodziennej uczty dla zmysłów. W pamięci w szczególności zapadają: scena w burzy piaskowej, a także piękne niebieskie filtry, wykorzystane do zdjęć nocnych. Chłodne, ukazujące odosobnienie bohaterów na pustyni, doskonale kontrastujące z podbitym pomarańczem zdjęć dziennych. Motyw przewodni filmu, pojawiający się kilkakrotnie na ekranie, za każdym razem rodząc te same podniosłe emocje, również robi piorunujące wrażenie, zostając z widzem na długo po seansie.
Fabuła, która opiera się w zasadzie na „jednej długiej sekwencji pościgu”, jak zauważył sam reżyser, jest jedynie pretekstem dla feerii szaleńczych scen rozpędzonych pojazdów, wybuchów i zapierających dech w piersiach wyczynów kaskaderskich, często wykonywanych przez samych aktorów. Zaskakuje w szczególności inwencja reżysera w tworzeniu nowych choreografii, bazujących na tym samym pomyśle. Pozytywnie zaskakuje także design pojazdów, czy ubiory postaci. Widać duże przywiązanie do detalu. Aktorom udało się zaś ładnie wykrzesać swoją wewnętrzną „badassowość” i każdy z nich potrafi wiarygodnie walczyć na śmierć i życie, bo jak ładnie zauważyła Charlize Theron - w tym świecie panuje zasada: „rób albo giń” (do or die), gdyż środowisko oraz otaczający cię ludzie są cholernie niebezpieczni. Tom Hardy świetnie prezentuje się na ekranie, zawadiako grając swojego bohatera, który stara się jak może pomóc grupie kobiet, na czele których stoi Furiosa Charlize Theron, uciec przed wielosamochodową pogonią, prowadzoną przez jej męża tyrana. Oczywiście najpierw walczy o samego siebie przeciwko innym, dzięki czemu jego interakcje z grupą kobiet ogląda się tym ciekawiej. Aktor wprawdzie momentami pobrzmiewa jak Bane z „Dark Knight Rises”, w którego wcielił się kilka lat temu, jednak zupełnie nie przeszkadza to, by cieszyć się jego interpretacyjną wariacją na temat Maxa Rockatansky’ego.
„Mad Max: Fury Road” to rozpędzony letni blockbuster, który ogląda się z nieskrywaną radością. Może spodobać się też osobom niezaznajomionym z oryginalnymi częściami, gdyż nawet sam reżyser zdradził, że nie tworzył tych historii w kolejności chronologicznej. „Fury Road” stanowi więc jedynie wycinek historii Maxa, gdyż twórcy chcieli do niej wrócić. Doskonałość audiowizualną filmu można zaś wytłumaczyć tym, że George Miller uważa, że tworzenie filmów akcji jest jak komponowanie muzyki. W obu procesach musi być bowiem zachowana przyczynowość oraz koneksja poszczególnych elementów, tak aby tworzyły one spójną, koherentną całość. Przy najnowszym „Mad Maxie” to zdecydowanie się udało. „Fury Road” to niezobowiązująca rozbuchana wakacyjna „rozpierducha”, która zyskała burzę oklasków po swoim pokazie w Cannes. Nic więc dziwnego, że twórcy już muszą odpowiadać na pytania o sequel. „Zadawanie tego pytania w tym momencie, jest jak zapytanie matki, która właśnie urodziła bardzo duże dziecko, „to co - teraz następne?” Ja właśnie zakończyłem taki poród”, odpowiedział reżyser.
Po seansie „Maxa”, przedpołudnie spędziłem z ekipą chińskiej superprodukcji - „The Ghouls”, pierwszego chińskiego filmu przygodowego, którego twórca przygotowywał się do pracy na planie, oglądając zagraniczne dzieła tego gatunku. Jego ulubiona produkcja adventure? Indiana Jones, oczywiście. (W odsłonie nr. III). Wkrótce postaram się wybrać dla Was najciekawsze kąski z kilku rozmów, które udało mi się przeprowadzić z ekipą produkcyjną obrazu.
Drugim filmem dnia, był biorący udział w Konkursie obraz „Umimachi Diary” Kore Eda-Hirokazu. Ta obyczajowa opowieść jest historią trzech sióstr, które w dniu śmierci ojca postanawiają zaopiekować się córką mężczyzny z drugiego związku. Obraz podąża za bohaterkami, gdy te wprowadzają dziewczynę do swojej codzienności. Film jest zdecydowanie za długi i wydaje się, że nie może się skończyć. Twórcy kilkakrotnie wyciemniają obraz, pokazując zmianę czasu akcji, ale za każdym razem ma się chęć, by tu właśnie nastąpił wyczekiwany koniec. „Umimachi Diary” to bowiem niezwykle bliski portret relacji rodzinnych - tak bliski i udający życie, że aż… nudny, wlekący się. Większość sekwencji jest tak typowa, tak „codzienna”, że aż nie potrafi przykuć uwagi. Ciepłe relacje sióstr ogląda się z zainteresowaniem jedynie w mniejszych scenach, konkretnych momentach, na które trzeba czekać w zalewie rozwleczonych sekwencji przedstawiających typowe życie. To nie jest ten rodzaj filmu, o którym Hitchock zwykł mawiać „film to życie, z którego wymazano ślady nudy”. Tutaj tę nudę, dobitną codzienność, powtarzalność, zwyczajność, podbija się do wyższej rangi, celowo racząc nas nią w każdej sekwencji. Momentami jest to urokliwe, ale jako całość w postaci ponad dwugodzinnego dzieła filmowego, raczej nuży niż zapewnia przyczynek do refleksji.
Na zakończenie wpisu, w ramach przypomnienia, bilans dnia drugiego. Pokazów filmowych: 2, konferencji prasowych: 2, przeprowadzonych wywiadów: 3. Do usłyszenia wkrótce!
Fabuła, która opiera się w zasadzie na „jednej długiej sekwencji pościgu”, jak zauważył sam reżyser, jest jedynie pretekstem dla feerii szaleńczych scen rozpędzonych pojazdów, wybuchów i zapierających dech w piersiach wyczynów kaskaderskich, często wykonywanych przez samych aktorów. Zaskakuje w szczególności inwencja reżysera w tworzeniu nowych choreografii, bazujących na tym samym pomyśle. Pozytywnie zaskakuje także design pojazdów, czy ubiory postaci. Widać duże przywiązanie do detalu. Aktorom udało się zaś ładnie wykrzesać swoją wewnętrzną „badassowość” i każdy z nich potrafi wiarygodnie walczyć na śmierć i życie, bo jak ładnie zauważyła Charlize Theron - w tym świecie panuje zasada: „rób albo giń” (do or die), gdyż środowisko oraz otaczający cię ludzie są cholernie niebezpieczni. Tom Hardy świetnie prezentuje się na ekranie, zawadiako grając swojego bohatera, który stara się jak może pomóc grupie kobiet, na czele których stoi Furiosa Charlize Theron, uciec przed wielosamochodową pogonią, prowadzoną przez jej męża tyrana. Oczywiście najpierw walczy o samego siebie przeciwko innym, dzięki czemu jego interakcje z grupą kobiet ogląda się tym ciekawiej. Aktor wprawdzie momentami pobrzmiewa jak Bane z „Dark Knight Rises”, w którego wcielił się kilka lat temu, jednak zupełnie nie przeszkadza to, by cieszyć się jego interpretacyjną wariacją na temat Maxa Rockatansky’ego.
„Mad Max: Fury Road” to rozpędzony letni blockbuster, który ogląda się z nieskrywaną radością. Może spodobać się też osobom niezaznajomionym z oryginalnymi częściami, gdyż nawet sam reżyser zdradził, że nie tworzył tych historii w kolejności chronologicznej. „Fury Road” stanowi więc jedynie wycinek historii Maxa, gdyż twórcy chcieli do niej wrócić. Doskonałość audiowizualną filmu można zaś wytłumaczyć tym, że George Miller uważa, że tworzenie filmów akcji jest jak komponowanie muzyki. W obu procesach musi być bowiem zachowana przyczynowość oraz koneksja poszczególnych elementów, tak aby tworzyły one spójną, koherentną całość. Przy najnowszym „Mad Maxie” to zdecydowanie się udało. „Fury Road” to niezobowiązująca rozbuchana wakacyjna „rozpierducha”, która zyskała burzę oklasków po swoim pokazie w Cannes. Nic więc dziwnego, że twórcy już muszą odpowiadać na pytania o sequel. „Zadawanie tego pytania w tym momencie, jest jak zapytanie matki, która właśnie urodziła bardzo duże dziecko, „to co - teraz następne?” Ja właśnie zakończyłem taki poród”, odpowiedział reżyser.
Po seansie „Maxa”, przedpołudnie spędziłem z ekipą chińskiej superprodukcji - „The Ghouls”, pierwszego chińskiego filmu przygodowego, którego twórca przygotowywał się do pracy na planie, oglądając zagraniczne dzieła tego gatunku. Jego ulubiona produkcja adventure? Indiana Jones, oczywiście. (W odsłonie nr. III). Wkrótce postaram się wybrać dla Was najciekawsze kąski z kilku rozmów, które udało mi się przeprowadzić z ekipą produkcyjną obrazu.
Drugim filmem dnia, był biorący udział w Konkursie obraz „Umimachi Diary” Kore Eda-Hirokazu. Ta obyczajowa opowieść jest historią trzech sióstr, które w dniu śmierci ojca postanawiają zaopiekować się córką mężczyzny z drugiego związku. Obraz podąża za bohaterkami, gdy te wprowadzają dziewczynę do swojej codzienności. Film jest zdecydowanie za długi i wydaje się, że nie może się skończyć. Twórcy kilkakrotnie wyciemniają obraz, pokazując zmianę czasu akcji, ale za każdym razem ma się chęć, by tu właśnie nastąpił wyczekiwany koniec. „Umimachi Diary” to bowiem niezwykle bliski portret relacji rodzinnych - tak bliski i udający życie, że aż… nudny, wlekący się. Większość sekwencji jest tak typowa, tak „codzienna”, że aż nie potrafi przykuć uwagi. Ciepłe relacje sióstr ogląda się z zainteresowaniem jedynie w mniejszych scenach, konkretnych momentach, na które trzeba czekać w zalewie rozwleczonych sekwencji przedstawiających typowe życie. To nie jest ten rodzaj filmu, o którym Hitchock zwykł mawiać „film to życie, z którego wymazano ślady nudy”. Tutaj tę nudę, dobitną codzienność, powtarzalność, zwyczajność, podbija się do wyższej rangi, celowo racząc nas nią w każdej sekwencji. Momentami jest to urokliwe, ale jako całość w postaci ponad dwugodzinnego dzieła filmowego, raczej nuży niż zapewnia przyczynek do refleksji.
Na zakończenie wpisu, w ramach przypomnienia, bilans dnia drugiego. Pokazów filmowych: 2, konferencji prasowych: 2, przeprowadzonych wywiadów: 3. Do usłyszenia wkrótce!