Pierwszy sezon „American Horror Story” jednocześnie zaskakiwał i potwierdzał obawy związane z twórczym ADHD Ryana Murphy’ego. Jego wcześniejsze seriale („Bez skazy” i „Glee”) sprawiały wrażenie, jakby były wymyślane i realizowane na bieżąco, ad hoc. Brakowało w nich solidnej, przygotowanej w punkcie
wyjścia struktury, nie mówiąc o konsekwencji w rozwijaniu postaci. Nie inaczej było tym razem, przynajmniej na początku. Punkt wyjściowy fabuły – rodzina Harmonów wprowadza się do starej posiadłości na przedmieściach Los Angeles, gdzie czekają ich kłopoty – staje się jasny w ciągu pierwszych kilku minut pilotowego odcinka; podobnie dzieje się z cechami kolejnych dość stereotypowych bohaterów. Dopiero później intensywność zostaje podkręcona powyżej domyślnego maksimum.
Serial bez krztyny subtelności mnoży wątki, nawiązania i zwroty akcji zaczerpnięte z nawiedzonych domów całej (i nie tylko) Ameryki. Elementy „Lśnienia”, „Miasteczka Twin Peaks”, „Dziecka Rosemary”, „Czarnej Dalii”, „Innych” czy „Soku z żuka” pojawiają się
tu bez ładu i składu połączone spoiwem stanowiącym mieszankę stylów Dario Argento, Kena Russella i Briana De Palmy. Wszystko jest przyspieszone, a następnie frenetycznie zmontowane. W środku tego stylistycznego kotła znaleźli się świetni aktorzy (z Jessicą Lange i Denisem O’Hare na czele), którzy doskonale sobie radzą z karkołomnymi zmianami tonacji. Dokonują rzeczy pozornie niemożliwych: w obrębie jednej sceny łączą środki wyrazu właściwe operze mydlanej, komedii i horrorowi. Do pomocy w orkiestrowaniu tych gatunkowych łamańców zatrudniono doświadczonych scenarzystów, takich jak Tim Minear („Anioł ciemności”, „Firefly”) i James Wong („Z Archiwum X”, „Oszukać przeznaczenie”).
Parada wściekłych duchów
Serial nie stanowi jednak pastiszowego hołdu
ani tym bardziej próby rewizji zasad rządzących gatunkiem ekranowej grozy. Metody Murphy’ego i Falchuka przypominają raczej muzyczną działalność DJ-a Shadowa, kolektywu The Avalanches czy Gregga Gillisa będącego specjalistą od tak zwanego mash-upu. Zupełnie jakby autorzy „American Horror...” dysponowali samplerem wyposażonym w gotowe próbki i sekwencje wycięte z żywej tkanki kina grozy. Są one przywoływane w razie potrzeby za pomocą odpowiedniego przycisku. Twórców interesuje przede wszystkim aranżowanie czysto filmowych ekscytujących momentów – i to z jak najwyższą częstotliwością. Stopniowe budowanie napięcia, sztuka powolnego i wysublimowanego suspensu nie mają tu żadnej racji bytu, bo liczy się tylko nieprzewidywalna eskalacja (powierzchownych) wstrząsów. Przez nawiedzoną rezydencję przewija się istna parada wściekłych duchów, ujawniając zarazem pełną przemocy przeszłość tego miejsca, jak i mroczne sekrety samych bohaterów.
Największą niespodzianką jest sama formuła. Publiczność oglądała pierwszy sezon jako produkcję opartą na długodystansowej narracji seryjnej – wydawało się, że kolejne zwroty akcji będą budować większą, złożoną i domkniętą zarazem opowieść w obrębie kolejnych sezonów. Tak nastawieni widzowie z narastającym dyskomfortem
obserwowali, w jak wielkim tempie Murphy i Falchuk palą za sobą fabularne mosty i demolują fundamenty nazbyt pośpiesznie wzniesionej konstrukcji. Tuż po zakończeniu sezonu ogłoszono jednak, że „American Horror Story” to w zasadzie miniserial – a dokładniej:
antologia, w której poszczególne ogniwa z definicji nie łączą się ze sobą wcale lub łączą w sposób bardzo luźny. Innowacja miała polegać na tym, że w przeciwieństwie do klasycznych antologii telewizyjnych (takich jak „Strefa mroku” czy „Alfred Hitchcock przedstawia”) jedna opowieść rozciąga się na cały sezon.
Egzorcyzmy i lobotomia
Tak oto drugi sezon serialu zyskał podtytuł „Asylum” (pierwszy a posteriori nazwano „Murder
House”) i rozgrywa się w katolickim szpitalu psychiatrycznym Briarcliff w 1964 r. Część aktorów powraca w nowych rolach: Jessica Lange gra sios-trę Jude – zakonnicę, która pod habitem nosi czerwoną bieliznę. Zachary Quinto wciela się w psychiatrę Olivera Thredsona, Evan Peters pojawia się jako oskarżony o serię zabójstw Kit Walker, a Lily Rabe odgrywa opętaną przez diabła siostrę Mary Eunice.
„Asylum” eksploruje (a może bardziej: eksploatuje) rozmaite lęki, którymi podszyte jest amerykańskie społeczeństwo. Mamy zatem odbiegającą od normy seksualność, strach przed atomową zagładą, katolickie poczucie winy, podziemne eksperymenty, ale także – nazistów, kosmitów i seryjnych morderców. Przyglądamy się egzorcyzmom, „leczeniu” homoseksualizmu metodą awersyjną, zabiegowi lobotomii oraz terapeutycznej projekcji klasycznej religijnej ramoty, czyli „Pod znakiem Krzyża” Cecila B. DeMille’a. Pole filmowych skojarzeń zostało radykalnie poszerzone, dostarczając cytatów z „Wyspy tajemnic”, „Dziwolągów”, „Diabłów”, „Milczenia owiec” i – przede wszystkim – „Shock Corridor” Samuela Fullera.
Serial Murphy’ego i Falchuka kontynuuje więc
założenia, które legły u podstaw pierwszego sezonu i czyni to z jeszcze większą brawurą. Liczba i tempo równolegle prowadzonych wątków mogą przyprawić o zawrót głowy, szczególnie w połączeniu z atrakcjami natury audiowizualnej. Odcinek „I’Am Anne Frank (Part 2.)” wyreżyserowany przez Alfonso Gomeza-Rejona oferuje np. scenę sfilmowaną w nieprzerwanym trzyminutowym ujęciu, sygnalizując rozwój i rosnące ambicje twórców także pod względem formalnym. Środki takie jak ten – wyrafinowane, trudne w realizacji, wymagające dodatkowych nakładów finansowych – jeszcze niedawno zarezerwowane były wyłącznie dla kina.
„American Horror Story” to serial pełen sprzeczności. Pomimo
odrzucenia wielu cech utożsamianych odruchowo z „dobrą telewizją”, produkcja zaskakuje na każdym kroku i w niemal każdej scenie. Z jednej strony obcujemy tu z samoświadomością, kampem i ironią, z drugiej – z nadmierną powagą, melodramatem i złym smakiem. Z pewnością Murphy i Falchuk nie boją się podejmować ryzyka.
Potrafią odrzucić widzów brakiem taktu i wyczucia, by za chwilę
odzyskać ich zaangażowanie szokującą woltą. I na tej właśnie sinusoidalnej dynamice oparta jest osobliwa siła przyciągania, którą „American Horror Story” z całą pewnością posiada.