Premiera każdego hollywoodzkiego musicalu niesie ożywienie pomieszane z atmosferą stypy. Siła oddziaływania gatunku zdaje się maleć i staje się on coraz mniej odporny na kolejne wskrzeszenia. „Les Misérables. Nędznicy” pokazują tyleż mocy i słabości, ile bohaterowie otwierającej film sekwencji. Oto dziesiątki, być może setki galerników ciągną wespół długie liny, aby wygenerowany komputerowo statek-olbrzym wpłynął na swoje miejsce w porcie. Film także pociąga za zbyt wiele sznurków naraz, czego efektem jest roztrzaskanie się o gatunkowe skały.
Szkoła wysokobudżetowego patosu spod znaku Toma Hoopera – laureata kuriozalnego Oscara za reżyserię „Jak zostać królem” – była skazana zarazem na sukces, jak i na porażkę. Strategii twórców przyświecała zachowawczość. Zakładała ona adaptację musicalu granego w Londynie nieprzerwanie od roku 1985 – scenicznego weterana i faworyta publiczności. Unieść projekt miała gwiazdorska obsada, która potrafiłaby też świetnie śpiewać– wszak ekipa szczyci się tym, że wszystkie piosenki zostały nagrane na planie, bez playbacku i z akompaniamentem podawanym wprost do aktorskich uszu. Zaowocowało to jednak wielopoziomowym nieporozumieniem: tyleż intensywnym w swej bombastyczności, ile chwilami nieporadnym.
Widmo porażki – tak bliskie przecież obecnemu w źródłowej powieści Victora Hugo widmu rewolucji – nieuchronnie towarzyszyło projektowi przemienienia XIX-wiecznych „Nędzników” w moralitet dla współczesności. Epopeja, po której przewodnikiem jest schwytany za kradzież chleba i oswobodzony po 19 latach Jean Valjean, toczy się między 1815 a 1832 rokiem i jest jedną z najdłuższych napisanych kiedykolwiek powieści. Czytelniczy obelisk rozlewa się na dziesiątki intryg: ma ambicje eseistyczne i historiozoficzne, a nade wszystko skreślony jest ręką Francuza, który w swojej prozie był wybitnym gadułą. „Nędznicy” to świadectwo słownej nadgorliwości równoważonej wszakże precyzją fabuły. Musical natomiast – w swym nieustępliwym odzieraniu powieści aż do banalnego szkieletu – staje się jej karykaturą. Nie może być inaczej, ale czy ranga legendarnego dzieła Hugo nie służy po prostu za alibi scenariuszowej nieudolności i nie stanowi mglistej obietnicy „jakości”, podobnie jak w niedawnej „Annie Kareninie”?
W narracyjnym kikucie zachowana zostaje przemiana Jeana Valjeana (Hugh Jackman), który po spotkaniu z miłosiernym duchownym zrezygnował z drogi nienawiści i poświęcił swoje życie samotnemu czynieniu dobra. Podarł żółty list poświadczający jego kryminalną tożsamość i został merem Montreuil. Po piętach cały czas depcze mu jednak fanatycznie oddany prawu inspektor policji Javert (Russell Crowe). Rozpoczyna się rozwlekła gra w kotka i myszkę obudowana wątkiem upadłej Fantyny (Anne Hathaway), której córkę Valjean zdecyduje się wychować.
Całość jest w takim samym stopniu przepełniona, co wybrakowana. Jesteśmy na antypodach musicalowego świata Baza Luhrmanna, który w „Moulin Rouge” pożenił kicz z wrażliwością retro, tworząc film muzyczny na miarę XXI wieku. „Nędznicy” są skąpani w zagęszczonej do granic absurdu powadze – wydaje się wręcz, że chwila ironii i dystansu groziłaby szafotem. Tom Hooper raz jeszcze reżyseruje w trywialnej skali1:1. Jego pojęcie epiki jest toporne, a zmysł kompozycji kadru znikomy. Opasłą powieść upycha w dwuipółgodzinne ramy szybkim montażem, który niweczy nastrój i przypomina poetykę kinowego trailera. Estetyczną ciekawostką są dziwaczne ustawienia prowadzonej ręcznie kamery, nietrzymającej pionu i kontrastującej z zamierzonym dostojeństwem opowieści. Realizatorskie niedbalstwo krzywdzi przede wszystkim – grających w najwyższym skupieniu –wykonawców.
Niewykluczone, że „Les Misérables” zostaną zapamiętani jako udany ekranowy debiut Hugh Jackmana w roli śpiewaka – debiut w nieudanym filmie. Kto widział numer aktora otwierający rozdanie Oscarów w 2009, ten wie, że ma on być może zadatki na nowego Gene’a Kelly’ego. Jackman, od lat będący gwiazdą scenicznych musicali, jest najjaśniejszym punktem filmu. W drugiej połowie, kiedy pojawia się na ekranie tylko sporadycznie, nie ma już kto dźwigać opowieści. W pierwszych sekwencjach niemal w każdym ujęciu widzimy jego wygiętą przez gorycz twarz, z czerwonymi żyłkami rozpaczy w oczach i (będącymi tu znakiem niewoli) wyraźnymi zmarszczkami. Pasja, którą aktor wkłada w rolę, ma podtekst osobisty. Jackman może w końcu śpiewać, co wydaje się dla niego zadaniem naturalniejszym niż budowanie konwencjonalnych postaci w innych filmach. Jego Jean Valjeantoruje sobie drogę przez muzykę zawieszoną między szantą a hymnem narodowym. Sztampa partytury Claude’a-Michela Schönberga i Alaina Bou- blila nie przeszkadza Jackmanowi w wydobyciu frazy o pięknej barwie.
Jackman doskonale czuje się także w konwencji bliskiej „Parasolkom z Cherbourga” Jacques’a Demy’ego, w których każda linijka dialogu porusza się między śpiewem a melorecytacją, nigdy nie zniżając się do potocznej mowy. Tak też jest w „Nędznikach” – śpiew nie ustaje, jednak nie każdemu przychodzi z taką samą swobodą. Anne Hathaway dzielnie partneruje Jackmanowi, ale już Russell Crowe gra bardziej sylwetką i miną. Jego głos jest płaski i matowy – nawet kiedy stoi na krawędzi wysokiego paryskiego muru, debatując nad istotą obowiązku przy świetle księżyca.
Parą pożyczoną bodaj ze „Sweeney Todda” Stephena Sondheima (w wersji Tima Burtona) są karczmarze grani przez Helenę Bonham-Carter i Sachę Barona Cohena. Wprowadzają oni klimat ludyczny i przaśny. W kilku scenach, w otoczeniu drobnych pijaczków, zbijają powagę siermiężnym karnawałem. Bonham-Carter przekracza jednak granicę autoparodii, a Baron Cohen nie ma z czego stworzyć swojej roli i wyraźnie uwiera go powtarzanie ogranych gestów. W ich karczmie też rozgrywa się króciutka scena taneczna– jedyna w całym musicalu (!), niekorzystającym w pełni z ekspresyjnych możliwości gatunku.
A gdyby „Les Misérables” smakowali inaczej? Nędzę ery przemysłowej można na ekranie zaczarować, czego dowiódł w 1968 r. oscarowy musical „Oliver!” Carola Reeda, przedstawiający przygody Dickensowskiego urwisa. Film Hoopera tylko raz zbliża się do jego poziomu –i to właśnie w scenie prezentującej trzpiotowatego paryskiego łobuza Gavroche’a. Chłopiec śpiewa o rewolucji, uczepiwszy się powozu przejeżdżającego przez ulice miasta, a kamera podąża za nim płynnym ruchem. Wcześniej urwis baraszkuje pomiędzy rzeźbami słoni rozmieszczonymi na zdewastowanym placu. W tych scenach opowieść zyskuje upragniony oddech i staje się przyjemnością.
W finale na wielkiej barykadzie będącej wydestylowanym obrazkiem wszelkiej révolution żegnają się z nami bohaterowie – żywi i umarli. Pieśń o zmianie zyskuje popowe zabarwienie, gdy jedna sylaba zostaje przez śpiewaków nazbyt efektownie przeciągnięta. Ten moment składa (spóźnioną) obietnicę zdrady arcypoważnej konwencji. Kto wie, czy taka nieoczekiwana zdrada nie okazałaby się dla „Nędzników” zbawienna – gdyby tylko Tom Hooper się na nią odważył.
Les Misérables
Wielka Brytania 2012
reż. Tom Hooper,
scen. William Nicholson,
zdj. Danny Cohen,
muz. Claude-Michel Schönberg, Alain Boublil,
wyst. Hugh Jackman, Anne Hathaway, Russell Crowe, Sacha Baron Cohen, Helena Bonham-Carter, Eddie Redmayne, Amanda Seyfried i in.,
czas 157 min, dystrybucja UIP
Premiera: 25 stycznia 2013