201303

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kiedyś wybrałem się do Hollywood. Nie do żadnej wytwórni filmowej, nie na bankiet z gwiazdami, tylko zwyczajnie – jak turysta: z aparatem fotograficznym, butelką wody mineralnej w torbie na ramieniu i planem miasta w ręku. Poszedłem śladami legend: na Chodniku Sławy porównałem swoje dłonie i stopy z odbitymi w betonie śladami największych gwiazd ekranu. W pamięci miałem błyski fleszy, czerwone dywany, wiwatujące tłumy i ryczącego lwa w czołówce MGM-u...

Beton był szorstki, rozgrzany kalifornijskim słońcem, ale ślady jakieś niepozorne. Okazało się, że mam większe dłonie i stopy prawie od wszystkich gwiazd. Zdziwiłem się: byli mniejsi niż myślałem. Bulwar Zachodzącego Słońca wydał mi się pusty i tandetny. Jednopiętrowe zabudowania wyglądały jak dekoracje z filmu klasy B. Pod ich ścianami zobaczyłem wielu bezdomnych i rozpaczliwie brzydnące w oczach prostytutki. Pewnie kiedyś, gdy tu przyjechały, były ładne. Chciałem krzyczeć na głos: to nieprawda! Ktoś złośliwy i podły chce mi popsuć wizerunek, który w myślach pielęgnowałem od lat, oglądając hollywoodzkie filmy. Tam, za następnym rogiem, na pewno jest inaczej, pięknie! Szedłem za następny róg, następny i jeszcze następny. Wreszcie czerwony ze złości schowałem do torby aparat – nie chciałem mieć „takich“ zdjęć.

Miesięcznik FILM

Dopiero gdy ochłonąłem, dotarła do mnie prawda: większość z tego, co myślimy o Hollywood, to projekcje naszych wyobrażeń, to zmyślenie. Hollywood jest bowiem wspaniały i silny dzięki temu, że stworzyła go swoista fatamorgana – ogólnoludzkie pragnienie, by istniał lepszy i ciekawszy świat, do którego można aspirować albo przynajmniej zaglądać, kupując za kilkanaście złotych bilet do kina. Tu wszystko wydaje się inne niż jest naprawdę. Mimo że Hollywood to dzielnica Los Angeles, w nikłym stopniu stworzyli go Amerykanie a i dzisiaj zdaje się prawie nic wspólnego z nimi nie mieć (czytaj: „Hollywood to nie Ameryka“, s. 40), choć po dawnemu fabrykuje sny, piękniejsze i bardziej kolorowe niż kiedykolwiek (czytaj: „Historia czerwonego pantofelka“, s. 18).

Także azjatycki odpowiednik Hollywoodu – Bollywood ma charakter fatamorgany: stwarza nieistniejący świat, o którym marzą i myślą miliony Hindusów. Wypełniony miłością, barwny, czysty, rozśpiewany. Do niedawna wydawało się, że położonej w Bombaju indyjskiej fabryce snów nie grożą żadne kłopoty: konserwatywni widzowie nie życzyli sobie zmian w swoich wizjach. A jednak filmowa fabryka zadrżała w posadach, gdy XXI wiek przyniósł kinu indyjskiemu nowe tematy – bliższe życia, realiów, szarości, brudu. Wesołe piosenki zamarły na ustach bollywoodzkich bogiń ekranu (czytaj: „ Słońce zachodzi nad Bollywood ”, s. 36).

A gdyby tak zabawić się w filmową schizofrenię i dopuścić do siebie jednocześnie i bajkę, i real? Śnić sny i pokazywać życie? Patrzeć na świat, nie zasłaniając jednego oka? Trzeba by pogodzić istnienie dwóch różnych obrazów. Właśnie uczę się to robić od Tomka Tyndyka, aktora, który debiutuje w tym numerze w roli fotografa („Dyptyk Tyndyka”, s. 98). Dziękuję mu, że miał odwagę wyjąć z torby aparat, który schowałem niegdyś podczas wycieczki do Hollywood.


Tomasz Raczek