Niektórym marzenie o reżyserowaniu towarzyszy od początku kariery (Clint Eastwood), inni decydują się na zmianę zawodu po wielu latach aktorskich doświadczeń (75-letni debiutant Dus- tin Hoffman). Jedni z powodzeniem łączą obie funkcje (Woody Allen), podczas gdy pozostali rezygnują z pierwszej profesji na rzecz nowo odkrytej pasji (Ron Howard) lub po krótkim romansie wracają do korzeni (Kevin Costner). Dla części konwersja staje się kluczem do sukcesu (Charles Chaplin), inni o swoim skoku w bok z pewnością woleliby zapomnieć (Bill Murray).
Powodów, dla których aktorzy sięgają po kamerę, jest tyle, ilu sięgających, a motywacje drążą w ich umysłach niewidzialne ścieżki. Niemniej można pokusić się o próbę odpowiedzi na pytanie „dlaczego” i skategoryzowanie kilku najgłośniejszych przypadków. Nie będzie to wybór obiektywny ani wyczerpujący. Pominiemy w nim parę zaskakujących odkryć (Al Pacino nakręcił film inspirowany „Salome” Oscara Wilde’a, a Anjelica Huston dostała nagrodę w San Sebastián za tragikomedię „Agnes Browne”) i kilka oczywistych przykładów.
„Od dawna planowałem zająć się reżyserią, ale nie mogłem trafić na odpowiedni scenariusz” - wyznał Dustin Hoffman zapytany o kulisy późnego debiutu. 75-letniego aktora do nakręcenia „Kwartetu” zachęcić miała żona, przekonując go, że każdy moment jest dobry, by zacząć od nowa. Za jej namową Hoffman sięgnął po opowieść o byłych gwiazdach opery mieszkających w domu spokojnej starości. Odwagi dodały mu także przeżyte lata. „Poczułem się jak jeden z tych ekscentrycznych starszych panów, którzy na emeryturze zaczynają interesować się modą i sięgać po młodzieżowe stroje. W pewnym wieku po prostu przestałem myśleć o tym, co powiedzą inni. Czas okrutnie obchodzi sie z ciałem, ale bywa prawdziwie wyzwalający dla ducha”.
W przypadku Kevina Costnera, Mela Gibsona czy George’a Clooneya odpowiedni moment na reżyserski coming out wiązał się nie tyle z wewnętrznym dojrzewaniem, ile rozkwitem kariery. „Tańczący z wilkami” (1990) stał się naturalną konsekwencją sukcesu „Nietykalnych” (1987), a „Braveheart – Waleczne Serce” (1995) i „Pasja” (2004) nie powstałyby, gdyby Gibson nie zagrał wcześniej w „Mad Maksie” (1979) czy „Zabójczej broni” (1987). Swoje pięć minut (trwające nieprzerwanie od kilkunastu lat) doskonale wykorzystał też gwiazdor „Ocean’s Eleven” (2001). Ciekawe, że jego pierwszy i jak do tej pory jedyny Oscar za drugoplanową rolę w politycznym thrillerze „Syriana” (2005) zbiegł się z nominacją Akademii za reżyserię „Good Night and Good Luck” (2005).
Wyjątkowy temat
Chociaż narzekanie na brak dobrych scenariuszy brzmi jak wymówka, być może warto tę kwestię odwrócić i przyjrzeć się twórcom, których ku reżyserskiej karierze pcha chęć zapełnienia białych plam na kinematograficznej mapie. W przypadku Dustina Hoffmana główny wątek filmu i wiek autora nie były przypadkiem. Bohaterami „Kwartetu” są bowiem ludzie społecznie niewidzialni, starzy artyści, których sam reżyser mógł przez większość życia zupełnie nie zauważać.
„Kraina miodu i krwi”, zrealizowany w 2011 roku melodramat z jugosłowiańską wojną w tle, nie przyniósł wprawdzie Angelinie Jolie szczególnego uznania, ale zwrócił uwagę oglądających na przemilczane w kinie głównego nurtu problemy. Odtwórczyni roli Lary Croft znana jest nie tylko ze swoich ekranowych popisów, lecz także społecznego zaangażowania. Kreśląc historię serbsko-bośniackiego konfliktu, chciała opowiedzieć ją z punktu widzenia kobiet – ich cierpienia, z rzadka docenianego zaangażo- wania w męską politykę. Bez względu na to, jak rozczarowujący był efekt jej działań, trudno odmówić mu szlachetnych pobudek.
Na podobnym gruncie, choć w innej konwencji i na mniejszą skalę, działa jedna z najciekawszych postaci świata filmowego Sarah Polley. Niegdysiejsza muza Isabel Coixet, obecnie przede wszystkim reżyserka, ma na swoim koncie dwa skromne psychologiczne dramaty (ze zdecydowanie nieskromną obsadą): „Daleko od niej” (2006) i „Take This Waltz” (2011). W jednym z wywiadów powiedziała, że zawodowa zmiana miejsc nie była wynikiem przemyślanej strategii. Podyktowało ją pragnienie podzielenia się z publicznością przemyśleniami na temat związków międzyludzkich. Pogłębione relacje damsko-męskie stały się od tego czasu idée fixe kanadyjskiej artystki.
Pragnienie niezależności
John Cassavetes zagrał w 79 filmach i serialach, między innymi w „Dziecku Rosemary” (1968) Romana Polańskiego, ale do historii kina przeszedł jako nowatorski reżyser, ojciec amerykańskiego filmu niezależnego. Zarabiał grając w hollywoodzkich hitach i produkcjach klasy B, żeby po godzinach eksperymentować z aktorską i narracyjną improwizacją w „Twarzach” (1968) czy „Kobiecie pod presją” (1974). Stał się symbolem mariażu mainstreamu i awangardy, wytyczając ścieżki dla przyszłych niepokornych.
Trudno wskazać bezpośredniego następcę Cassavetesa. Jego śladem podąża w pewnym sensie James Franco,, w którego filmografii znaleźć można zarówno Harry’ego Osborne’a, antagonistę Spider-Mana, jak i guru pokolenia bitników Allena Ginsberga. Nominowany do Nagrody Akademii za występ w „127 godzinach” (2010), a przy okazji nazwany jednym z najgorszych prowadzących oscarowej gali, w wolnych chwilach sam chwyta za kamerę, kręcąc krótkometrażówki, teledyski (ostatnio dla R.E.M.) i dziwaczne dokumenty (np. „Francophrenia”, 2012). Na to, by wydać werdykt, czy dorównał klasie legendarnego poprzednika, będziemy musieli jeszcze poczekać.
Ciekawość pierwszy stopień do... Oscara?
Sarah Polley i James Franco powtarzają przy różnych okazjach, że po drugiej stronie kamery znaleźli się przypadkiem. Reżyserska tuba ze względu na dotychczasowe doświadczenia okazała się po prostu łatwo dostępnym narzędziem realizacji własnych pomysłów i artystycznych ambicji. Trochę inaczej przebiega kariera Bena Afflecka, który od początku nie krył głębokiej fascynacji kinowym medium. Gdy tylko poznał rządzące nim zasady, postanowił wypróbować je osobiście w debiutanckim „Gdzie jesteś, Amando” (2007). „Widziałem już, jak robi się kiełbasę. Nie miałem pojęcia, czy będę w tym dobry, miałem jednak dostęp do masarni i wszystkich składników” – tłumaczył swoje podejście do filmowej reżyserii.
Złośliwi mogliby zauważyć, że ta mało wyrafinowana metafora doskonale odzwierciedla właściwy mu brak finezji. Życzliwi odpowiedzieliby z kolei, że wspomniany debiut czy dobrze przyjęte „Miasto złodziei” (2010) stanowią wyraźny skok jakościowy w karierze Afflecka od czasów nagrodzonych nominacjami do Złotych Malin występów w „Armageddonie” (1998) czy „Przetrwać święta” (2004). Wielbiciele przystojnego aktora dodaliby, że jego najnowsze dzieło, czyli „Operacja Argo” (2012) zdobyło w tym roku trzy Oscary, w tym dla najlepszego filmu.
Nazbyt wybujałe ego
Jeśli ciekawość to pierwszy stopień do piekła, dokąd może zaprowadzić w połączeniu ze skrajnym indywidualizmem? Czasami na plan filmowy – wówczas, gdy za kamerę chwytają ci, którzy nie potrafią znieść żadnej ingerencji we własną sztukę. Jeden z biografów Charlesa Chaplina pisał, że mistrz niemej komedii miał rzadko spotykany filmowy instynkt, ale brak było mu empatii i prawdziwego poczucia humoru (sic!). Jego samotnicza natura nie pozwalała na żadne bliskie relacje, nawet o charakterze zawodowym.
Innym geniuszem, który swą sławę zawdzięcza w równiej mierze pozostawionym po sobie dziełom i legendom o wybuchowej naturze, był Orson Welles. Uważany przez wielu za najwybitniejszego reżysera w historii kina – to on w końcu stoi za wymienianym w ścisłej czołówce wszelkich rankingów filmowych „Obywatelem Kane’em” (1941) – zasłużył również na miano jednego z największych megalomanów. O jego konfliktowym charakterze świadczyć może toczący się latami spór o autorstwo nagrodzonego Oscarem scenariusza „Obywatela…” (wątpliwości dotyczyły tego, czy Welles napisał go samodzielnie czy też z pomocą Hermana J. Mankiewicza), długa lista nieukończonych projektów oraz… krążące jeszcze dzisiaj po internecie nagranie pewnej reklamy radiowej. Jej emisja nigdy nie doszła do skutku, gdyż biorący udział w nagraniu Welles uznał tekst za niedorzeczny i zwymyślał koordynatorów przedsięwzięcia.
Wiek średni czy wręcz wiek dojrzały rzadko są portretowane w hollywoodzkich produkcjach. Skutecznym antidotum na milczący telefon może okazać się... samozatrudnienie. Prawdziwym mistrzem tej strategii jest Clint Eastwood, który ustępuje pola jedynie Woody’emu Allenowi. 82-letni twórca wprawdzie na zawsze zaskarbił sobie względy widzów jako Brudny Harry czy twardziel ze spaghetti westernów Sergia Leone, ale prędko doszedł do wniosku, że ludzka pamięć nie pomoże mu zapłacić rachunków ani wspierać kampanii wyborczych republikanów. Jego twórczość reżyserska stała się wiec uzupełnieniem aktorskiego emploi i rozwinięciem chłodnego oszczędnego stylu – cechy charakterystycznej reżysera „Za wszelką cenę” (2004). Znaku rozpoznawczego, który przyniósł mu cztery Oscary.
Sekret sukcesu
Sympatie polityczne mają zapewne skrajne, ale łączy ich profesjonalizm i zawodowa płodność. Obaj kręcą filmy z godną podziwu konsekwencją i regularnością. Chociaż Woody Allen trafia do tego zestawienia trochę na wyrost – jako odtwórca jednej, ciągle powtarzającej się roli – trudno odmówić mu imponującej praktyki po obu stronach kamery. Autor „Manhattanu” (1979), podobnie jak jego poprzednik, jest także jednym z ulubionych pracodawców w branży.
To zresztą ponoć wspólny rys wszystkich reżyserów z aktorskim zacięciem. Niezależnie od przyświecających im celów i efektów zmagań podwójna perspektywa czyni z nich mistrzów w swoim fachu. Jak twierdzi Dustin Hoffman, sekret sukcesu w doborze obsady tkwi w rozwiniętej w oparciu o własne doświadczenia tolerancji. Przyzwoleniu na niespieszne, oparte na serii prób i błędów docieranie do filmowej postaci. W zgodzie na niedoskonałość i porażkę. Czy ta teoria sprawdza się w praktyce, okaże się już 12 kwietnia, kiedy jego „Kwartet” wejdzie na ekrany polskich kin.