Enfant terrible amerykańskiego kina niezależnego. w „Spring Breakers” pokazuje Amerykanom zwierciadło i przygląda się reakcjom na to, co w nim zobaczą. Skupia się na nastolatkach szukających zapomnienia podczas wiosennych ferii, czyli tzw. Spring Break
Film jest wyjątkowo kolorowy, wręcz przejaskrawiony, przepełniony muzyką i scenami, które mogły się zrodzić tylko w umyśle Harmony’ego Korine’a. I smakuje jak wata cukrowa.
Brałeś kiedyś udział w spring break?
Niestety nigdy. Dorastałem w Tennessee, ale dla wielu moich znajomych to było ważne, by pojechać na Florydę, przez dwa tygodnie upijać się do nieprzytomności i zaliczyć jak najwięcej równie pijanych dziewczyn. Ja jakoś nigdy do tego się nie paliłem.
Miałeś jakieś wyobrażenia o tym, jak to wszystko może wyglądać?
Zanim zacząłem pracować nad filmem, kolekcjonowałem zdjęcia i wideo związane ze spring break. Nie miałem pojęcia, że nakręcę o tym kiedyś film. To były zdjęcia dzieciaków, które podpalały i dewastowały motele, dziewczyn sikających na polach minigolfa, wymiotujących na plaży, po prostu tradycyjne rozpustne zachowanie nastolatków amerykańskich w pięknych okolicznościach przyrody tropikalnej Florydy. Dla mnie było w tym wszystkim coś metaforycznego i im bardziej na ten temat fantazjowałem, tym wyraźniej jawił mi się obraz czterech dziewczyn w fluorescencyjnych bikini, różowych narciarskich maskach z naszywkami na przykład w kształcie jednorożca, z bronią w ręku stojących na białej piaszczystej plaży.
Dlaczego akurat taki obraz pojawił się w twojej głowie?
Nie mam pojęcia. Tak zaczyna się każdy mój projekt. Gdy mam wolne, siedzę w domu i maluję. W ten sposób wymyś- lam grafikę – w mojej głowie pojawia się jakiś obraz i po prostu za nim podążam. W przypadku „Spring Breakers” zacząłem budować całą historię wokół tego jednego obrazu z dziewczynami. Zacząłem fantazjować na temat tego, jak okradają turystów, terroryzują plażę i tak powoli wykluł się cały scenariusz.
Oglądając film czułam się, jak gdybym oglądała długi teledysk – obrazy są mocno związane z muzyką, dialogów jest bardzo mało. Czy taki był zamysł filmu?
Zacząłem od napisania całej historii – ona ma początek, środek i koniec – możesz mi wierzyć. W pewnym sensie jest to tradycyjnie napisany film, ale jeśli mam być szczery, to zazwyczaj patrzę na filmy w nietradycyjny sposób. Staram się przenosić na grunt filmowy sposób, w jaki produkowana jest muzyka. Muzyka elektroniczna korzysta często z techniki zapętlania – ja też korzystam z tego patentu, żeby wywoływać uczucie wpadania w trans. „Spring Brea- kers” jest niczym agresywna piosenka, a sceny powtarzającymi się w niej motywami, które łatwo wpadają w ucho. Wszystko dzieje się szybko i równie szybko rozpływa się i odchodzi w noc.
Skąd czerpiesz inspiracje?
Odkąd pamiętam, zawsze oglądałem filmy. Nigdy nie zwracałem uwagi na gatunek, na to, czy film jest komercyjny czy niezależny, czy należy do kultury wysokiej czy niskiej, dla mnie liczyło się przede wszystkim to, czy mam do czynienia ze sztuką. Oceniałem filmy pod kątem tego, czy są dobre czy złe, działają na mnie czy nie. Zawsze, gdy zaczynam myśleć o nowym filmie, w mojej głowie pojawia się cała chmara zdjęć, scen, urywków filmów atakująca mnie ze wszystkich stron.
Czy sceny z dzieciakami podczas wiosennych ferii w Miami były kręcone w czasie prawdziwej przerwy od szkoły?
Bardzo dużo scen kręciliśmy podczas prawdziwego spring break, przy czym mieszali- śmy rzeczywistość z fantazją. Czasem sam nie wiedziałem, gdzie jedno się kończy, a zaczyna drugie. Scenariusz przez cały czas ewoluował. Postacie stawały się coraz bardziej wyraziste, ponieważ aktorzy podjęli wyzwanie i robili rzeczy, których nawet ja początkowo sobie nie wyobrażałem.
Aktorzy mieli duży wkład w ostateczną wersję scenariusza?
Tak, ale dla mnie scenariusz nie jest najważniejszy podczas kręcenia filmu. To są po prostu idee zapisane na papierze, coś bardzo statycznego, a film to praca z kamerą, lokalizacje, aktorzy. Zawsze zachęcam ekipę, żeby nie bała się ponieść emocjom, żeby przekraczała swoje granice, nie bała się zmian i odstępstw od scenariusza, pójścia w najbardziej szalonym kierunku.
Aktorzy biorą udział w wielu ryzykownych scenach. Byłeś pewien, że wszyscy dadzą sobie radę?
Byłem pewien i cały czas obstaję przy swoich wyborach. Choć w sumie nigdy do końca nie wiadomo, jak to będzie – aktor akceptuje rolę, mówi, że zagra w napisanych przeze mnie scenach, a w momencie, gdy docieramy na plan, on czy ona mówi, że się boi i że się wycofuje. Nigdy nie mam pewności, jak się sytuacja rozwinie, ale ze swojej strony muszę dawać aktorowi jak najwięcej wsparcia i pracować z nim jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Zwykle jestem w stanie przewidzieć, kto ma w sobie chęć na podjęcie ryzyka, a kto nie. Poza tym każdy wie, kim jestem i jakie filmy robię. Kręcę je już od kilku ładnych lat ‒ każdy może je obejrzeć i sprawdzić, czego się po mnie spodziewać. W sumie rzadko ktoś przychodzi do mnie niczym dziewica bez żadnego pojęcia, co będzie się działo.
Dziewczyny, które zagrały w filmie, musiały przechodzić casting? Rozważałeś jeszcze jakieś inne aktorki?
Selena Gomez, Vanessa Hudgens, Ashley Benson i Rachel Korine były aktorkami, które od początku wydawały mi się idealne do swoich ról. Były moimi pierwszymi i jedynymi wyborami. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie zgodziły się zagrać w „Spring Breakers”. Choć nadal jest mi trudno uwierzyć, że się zgodziły.
Twoja żona Rachel też musiała przechodzić przez casting?
Ją przesłuchuję nieustannie każdego dnia.
Czy aktorzy zastrzegali sobie, że są rzeczy, których nie zrobią na planie?
Nie. W sumie najtrudniejsze było to, czego w ogóle nie przewidzieliśmy. Lubię kręcić w miejscach publicznych, więc dla dziewczyn, szczególnie Vanessy i Seleny, największym problemem było to, że łatwy dostęp mieli do nich nastoletni fani i paparazzi. Nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło, żeby podczas kręcenia filmu paparazzi latali mi nad głową helikopterem i wlatywali w kadr. Dla aktorów był to problem, ponieważ grali skomplikowane postacie, co wymagało skupienia. Takie wydarzenia kompletnie wybijały ich z rytmu. Osobiście się tym zamieszaniem nie musiałem przejmować, ponieważ mnie nikt nie chciał fotografować, ale im bardzo współczułem.
Musiałeś negocjować z agentami i menedżerami aktorek?
Szczerze? Ja nigdy nie negocjuję. Nie obchodzi mnie to, co jakiś agent czy menedżer aktorki grającej w moim filmie ma mi do powiedzenia. Pieprzę to. Kręcę konkretne filmy i jakiekolwiek negocjowanie byłoby równoznaczne z poddaniem się.
Skąd wziął się pomysł na graną przez Jamesa Franco postać Aliena?
To postać oparta na postaciach chłopaków, z którymi dorastałem – klasycznych Amerykanach, stereotypowych białych gangsterach, raperach, dilerach narkotykowych mieszkających w ciepłych częściach kraju.
Inspirowałeś się jakimiś filmami pracując nad „Spring Breakers”?
Nie za bardzo. Chciałem, żeby mój film był jak różowa wata cukrowa, żeby miał pewną popkulturową teksturę, był niczym dziwna popowa poezja. Podczas zdjęć mówiłem wszystkim, że realizujemy film, którego powierzchnię każdy widz będzie mógł polizać i poczuć słodycz cukierków we wszystkich kolorach tęczy. Taka jest Floryda podczas spring break.
Jak jest z wymyślaniem tych wszystkich szalonych rzeczy po skończeniu 40 lat?
Nadal czuję się dziwnie z tym, że jestem już 40-latkiem. Z jednej strony mam wrażenie, że siedzę w filmach od bardzo dawna, a z drugiej strony, że jestem nadal zielony w wielu sprawach.
Co dalej? Czy to pierwszy krok do nakręcenia familijnego filmu dla Disneya?
Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem gotowy na nakręcenie familijnego filmu. Nie mogę się wprost doczekać, kiedy wręczą mi klucze pasujące do wrót magicznego królestwa Disneya.
Jaki to byłby film?
Dokładnie taki jak „Spring Breakers”. To przecież jest mój „Disneyowski” film!