Większość spektakularnie przegiętych momentów ukazano już wielokrotnie w zwiastunach, dlatego moment, który przynosi największe emocje, pojawia się pod sam koniec obrazu.
Fabuła, jak to zwykle w obrazach z tej serii bywa, jest bardzo pretekstowa i pozwala bohaterom przenosić się jedynie z miejsca na miejsce, aby w nowych okolicznościach przyrody mogli pokazywać swoje rozpędzone umiejętności w coraz bardziej wymyślnych sekwencjach akcji. Główny zrąb fabuły to ucieczka naszych bohaterów przed żądnym zemsty Deckardem Shawem (Jason Statham), bratem Owena, głównego przeciwnika Ekipy Doma w poprzednim odcinku serii. Reszta historii to jedynie efektowne przejścia między scenami kolejnych rozrób. Jak bardzo pretekstowa jest fabuła, widać doskonale w kuriozalnych momentach, w których Shaw z nienacka pojawia się wszędzie tam, gdzie są nasi bohaterowie. Taki jest jednak już urok tej serii – na wiele rzeczy trzeba zawierzyć niewiarę (suspend disbelief). Jest to jednak świadoma umowa z widzem, który doskonale wie, na co się pisze, idąc na film z cyferką „siedem” w tytule.
Tym razem powodem takiego stanu rzeczy, była nie tylko scenariuszowa przesada, ale i tragiczne wypadki losowe, które otaczały proces kręcenia obrazu. W trakcie zdjęć, w wypadku samochodowym zginął bowiem odtwórca jednej z głównych ról – Paul Walker. Aktor, siedzący na fotelu pasażera, wraz z kierowcą samochodu – Rogerem Rodasem, zmarli na miejscu. Ten cios zatrząsnął rodziną „Szybkich i Wściekłych”, która nie potrafiła pozbierać się po tych wydarzeniach. Prace nad filmem wstrzymano. Po kilku tygodniach wytwórnia i scenarzyści wpadli jednak na pomysł, jak ukończyć film, oddając tym samym hołd dla zmarłego. Dopisując kilka scen, postanowili poprosić braci Paula Walkera, aby zastąpili go na planie, a z pomocą grafiki komputerowej w kilku sekwencjach nanieśli jego twarz na wspomnianych stunt-doubles. W ten sposób film został ukończony.
Końcowy efekt jest tyleż satysfakcjonujący, co chwilami pełen melancholii. Wiedząc co przydarzyło się aktorowi, jego obecność na ekranie nabiera pewnego dodatkowego, smutnego znaczenia. Odczuwalne jest to zwłaszcza w momentach, które wyglądają, jak dopisane specjalnie, by wycisnąć emocje widza. Taka jest rozmowa telefoniczna Briana z Mią, w której bohaterowie na wszelki wypadek żegnają się ze sobą przed kolejną szaloną misją Doma i ekipy. Nie odczuwa się tego jak tanie granie na emocjach, gdyż, po tylu latach historii, naprawdę zżyliśmy się z bohaterami. Moment ten stanowi też zupełną zmianę klimatu i tempa, w rozpędzonej i nie posiadającej hamulców bezpieczeństwa akcji, gnającej od lokalizacji do lokalizacji.
Odkąd akcja wraca do Los Angeles, a dokładniej od momentu walki ulicznej Doma i Shawa, film nabiera jeszcze większych rumieńców. Może dlatego, że inne atrakcje, czyli latające samochody i latające samochody, część II: Abu Dhabi Jump, twórcy zdradzili już w każdym zwiastunie. Wspomniane sekwencje są oczywiście bardzo emocjonujące, jednak dopiero akcja w Los Angeles prawdziwie porywa, gdyż nie zdążyła się jeszcze widzowi opatrzeć. Satysfakcjonujące jest w szczególności to, że LA obfituje w ciekawe choreografie walk wręcz. Bitwa miejska Doma i Shawa przy użyciu narzędzi samochodowych jest świetna. Doskonała jest też akcja na schodach, w której Brian walczy z przeciwnikiem na pędzących po stromych schodach drzwiach wejściowych. Natomiast udział „The Rocka” w ostatecznym sukcesie grupy, dodaje tylko kolorytu rozpędzonym scenom, poprzedzającym wybuchowy finał.
Sekwencje miejskie to też ten moment, kiedy film zaczyna brać przykład z innych filmów akcji. Sceny, które przypominają rozwiązania zastosowane w kolejnych częściach „Terminatora„, „Szklanej Pułapki„, czy „Transformers”, przeplatają się tu z oryginalnymi pomysłami scenarzystów i choreografów, dając mieszankę wybuchową rozpędzonej wysokooktanowej akcji.
Wartym wynotowania jest także ładne, choć nieco za krótkie, połączenie z „Tokyo Drift”, wyjaśniające udział Vin Diesela w trzecim filmie serii i popychające akcję do przodu. W tej jednej scenie widać też ile lat minęło od tamtego filmu. O ile Vin Diesel zanadto się nie zmienił, o tyle na twarzy Lucasa Blacka widać było upływ lat.
Znak firmowy serii, czyli głośna, dynamiczna muzyka, znów stoi na niezłym poziomie. W ucho w szczególności wpada słyszane już w zwiastunach „Get Low” Dillona Francisa i DJ Snake’a. Utwór ten zostaje z widzem na dłużej, samoistnie snując się gdzieś z tyłu głowy w wiele godzin po seansie. Niezłym jest też kawałek „See You Again” Wizza Kalify i Charliego Putha, wieńczący obraz. Stanowi on jednocześnie hołd dla Paula Walkera, przypominający jego najważniejsze momenty w serii „Fast and Furious”. W temacie muzyki warto także wspomnieć o malutkim cameo gwiazdy muzyki, stałym elemencie serii. Tym razem maleńką rolę otrzymała raperka Iggy Azaela.
„Szybcy i Wściekli” swój najlepszy odcinek mają już za sobą (część 5), jednak seria cały czas nie zwalnia tempa, coraz mocniej naginając fizyczne prawa otaczającej nas rzeczywistości. Jak zauważył recenzent „Total Film”, Jamie Graham: „wkroczyliśmy już na terytorium superbohaterów”, z bohaterami, którzy sami zdają sobie sprawę z własnej nieśmiertelności/niezwyciężoności. Ba!, celowo wykorzystującymi ją do pokonania przeciwnika. Ciekawie jest też oglądać, jak film o nielegalnych wyścigach samochodowych na ulicach Los Angeles, ewoluował do dzieła dotykającego takich kwestii, jak globalny terroryzm, czy cyber-ataki hakerów. Tematów, które tak naprawdę stanowią jedynie pretekst dla pokazania nowej serii niecodziennej akcji w odpicowanych autach bohaterów.
„Furious 7” to film satysfakcjonujący dla każdego fana, ładnie ukazujący ewolucję serii. A jednocześnie taki, który ogląda się z pewną dozą goryczy. Końcówka filmu stanowi zaś bardzo wyważony i ładny hołd dla Paula Walkera. Niemniej sądzę, że potrzebny mi ponowny seans, abym mógł w pełni wypowiedzieć się o tym odcinku jednej z ulubionych serii.
Ocena: 7,5/10
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.