Liga Sprawiedliwości - Batman i spółka

Liga Sprawiedliwości - Batman i spółka

Liga Sprawiedliwości - Batman i spółka
Liga Sprawiedliwości - Batman i spółka Źródło: Warner Bros
„Liga Sprawiedliwości” Zacka Snydera, czyli odpowiedź DC Universe na film o ugrupowaniu suberbohaterów, jest dziełem, które nauczyło się wiele od swoich poprzedników.

Historia, choć nieco poszatkowana, tym razem trzyma się w ryzach, a kolejne elementy nie dość, że się ze sobą zazębiają, to jeszcze wynikają z siebie nawzajem. Uniknięto sytuacji, jak z „Batman V Superman: Dawn of Justice”, gdzie do akcji właściwej dorzucono morze teaserów i zapowiedzi kolejnych części, których zrozumienie dopiero nadejdzie (co ciekawe - na wyjaśnienie jednej z takich scenek z „Batman V…” wciąż przyjdzie nam poczekać).

Punkt wyjściowy dla „Ligi” jest całkiem prosty. Oto świat pogrążył się w żalu po śmierci Supermana. Ziemię okrytą mrokiem zaczęły zaś nawiedzać dziwne stwory, rodem z koszmaru, a w trzech miejscach na globie dziwne rzeczy dzieją się z tzw. „mother boxes”, świecących rombach o niezwykłej mocy. Bruce Wayne zaś, nękany wyrzutami sumienia po śmierci Clarka Kenta i dostrzegając zagrożenie, które brak Supermana niesie światu, postanawia zebrać drużynę, która będzie chronić Ziemię w chwilach, gdy ta będzie tego potrzebować. Pierwsza połowa filmu to więc przechadzka Batmana po najróżniejszych częściach globu i rozmowa z potencjalnymi sojusznikami, o których istnieniu mężczyzna dowiedział się w poprzedniej części cyklu.

grafika promocyjna filmu Liga Sprawiedliwości 2017

„Liga Sprawiedliwości” nie marnuje czasu na nadmierną ekspozycję, dość szybko wprowadzając kolejne elementy układanki w ruch. Z tego względu o kolejnych bohaterach dowiadujemy się absolutnego minimum - tyle, byśmy wiedzieli dlaczego powinni trafić do drużyny. Batman to ten sam Batman, którego znamy od dwudziestu lat, na co wskazuje zabawna linijka tekstu między Alfredem a Brucem: „Aż człowiek tęskni za dniami, gdy największym problemem były eksplodujące pingwiny”. Motywacje Wonder Woman, którą w Uniwersum DC widzimy już po raz trzeci, rozumiemy coraz lepiej, dzięki solowemu filmowi o jej bohaterce. Dzięki temu wierzymy w jej podejście do ratowania świata, bez nadmiernego wychylania się ku oczom milionów. „Liga Sprawiedliwości” wprowadza też trzy nowe postacie. Najciekawiej wypada Flash - głównie dzięki świetnej grze aktorskiej Ezry Millera, ale także dzięki niezręczności i specyficznemu poczuciu humoru chłopaka, które można dostrzec w każdej scenie z jego udziałem. Aquaman pozostaje pewnego rodzaju enigmą (czekając chyba na solowy film ze swoim udziałem), ale wiemy z obrazu, że nigdy nie ucieknie od dobrej walki. Cyborg dostaje chyba najdłuższą „historię początków”, która pomija jednak najciekawszy jej aspekt - w jaki dokładnie sposób „mother boxes”, które umożliwiły mu powrót do żywych - wpływają na jego osobę. Biorąc jednak pod uwagę, że sam bohater tego jeszcze nie wie, pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych częściach twórcy rzucą na tę kwestię więcej światła.

Główny Zły, którego pojawienie się na Ziemii spowodowało utworzenie się Ligii - Steppenwolf - pozostawia wiele do życzenia. Jego motywacja jest banalnie prosta - zebrać trzy „mother boxes” i z pomocą ich ogromnej siły zniszczyć Ziemię, tworząc na niej warunki jak na ojczystej planecie - jednak nigdy nie zostaje w pełni wyjaśniona. Dlaczego właściwie Steppenwolf chce zniszczyć Ziemię, skoro (potencjalnie) ma gdzieś swoją planetę, którą może rządzić? Postaci nie pomaga nadmierna maska CGI oraz fakt, że pojawia się na ekranie tylko wtedy, gdy fabuła potrzebuje kolejnej sceny akcji.

Obraz nie stroni także od humoru. W ogromnej mierze dzięki one-linerom Flasha, ale w zasadzie każdy z bohaterów dostaje tu szansę, by pokazać bardziej ludzką, wyluzowaną twarz. Nie obyło się wprawdzie bez kilku czerstwych dowcipów, a choć brakuje scen na miarę słynnej już „Marty!” z „Batman v Superman”, kilka scen niebezpiecznie ociera się o podobny absurd, mogąc wywołać niezamierzony chichot.

Mimo wszystko - „Liga Sprawiedliwości” wyciągnęła wnioski z błędów swoich poprzedników i skracając czas swojego trwania oraz prowadząc jedną, a nie wiele historii, potrafi przykuć uwagę widza i zapewnić mu miłej rozrywki przez dwie godziny czasu trwania. Nie jest to wprawdzie dzieło, do którego będziemy chcieli wielokrotnie wracać, jednak na jednorazowy, bezbolesny seans na jesienne popołudnie, film jest jak znalazł.

Ocena: 6,5/10