Film wchodzi na ekrany naszych telewizorów i urządzeń mobilnych w otoczce wielkiej kampanii reklamowej - oto pierwszy blockbuster, który nie trafia do kin, a został stworzony ekskluzywnie dla platformy streamingowej i mający mieć premierę równocześnie w ponad 100 krajach. Kilka dni temu świat obiegła informacja, że już zamówiono sequel produkcji. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że finalne dzieło dość mocno rozczarowuje.
Szumnie zapowiadany obraz otwiera scena, w której dwóch policjantów - człowiek Ward (Will Smith) i ork Jacoby (Joel Edgerton) podczas miejskiego patrolu zatrzymuje się na przerwę obiadową. Traf chce, że w tym momencie z pobliskiego sklepu ucieka złodziej, który w panice strzela wprost do Warda, unieszkodliwiając go na dłuższy czas. Gdy mężczyzna budzi się później ze śpiączki, ma pretensje do swojego partnera, że ten nie osłaniał go podczas patrolu. Wzajemne animozje podsycane są przez środowisko policyjne, które nie akceptuje orka jako kompana broni. Ward chciałby pozbyć się Jacoby’ego, jednak ze względu na procedury, panowie skazani są na siebie.
Podczas jednego z kolejnych patroli, mężczyźni natrafiają na magiczny artefakt - różdżkę, która spełnia życzenie tego, kto nią włada. Traf chce, że znajdując się w jej posiadaniu, stają się celem dosłownie wszystkich dookoła - członków gangu, złych Elfów Inferni, a nawet… kolegów po fachu. Każdy chce uszczknąć kawałek magii dla siebie i nie zawaha się przed niczym, by jej dosięgnąć. Fabuła filmu wydaje się więc dość prosta - ot, nasi bohaterowie kontra świat. Jednak poszatkowany sposób prowadzenia akcji, podobny do tego, który panował w „Legionie Samobójców”, poprzednim filmie reżysera, sprawia że kilkakrotnie łatwo zgubić się w tym, co dzieje się na ekranie. Za dużo tu wybuchów, pościgów i strzelanin, za mało wyjaśnienia dla przedstawionych wydarzeń.
Świat przedstawiony zarysowany jest tak grubymi kreskami, że czasami trudno połapać się w jego zasadach. Niby mamy alternatywną rzeczywistość, która jest niezwykle podobna do naszej - z podziałami grupowymi, zarysowanymi dla kontrastu nie przez odmienny kolor skóry, pochodzenie, czy wyznanie a dosłowne inną rasę, którą reprezentują bohaterowie. To interesujący trop dla podjętej tu na początku krytyki bigoterii i bezpodstawnej nienawiści, z celnymi zdaniami w stylu: „Nie wiesz jak to jest, być odrzuconym przez własną grupę. Odrzuconym przez innych. Nigdzie nie należeć”. Szkoda tylko, że rozważania te szybko giną w natłoku nawalanek i strzałów, zupełnie przez to nie wybrzmiewając na ekranie.
Winę za ten stan rzeczy w ogromnej mierze ponosi scenarzysta, Max Landis. Jego skrypt wielokrotnie wydaje się bowiem jak coś napisanego przez podjaranego nastolatka, który przed snem postanowił opowiedzieć sobie bajkę na dobranoc, nadużywając przy tym słowa „fuck” (serio - za każdym razem, gdy coś w tym filmie nie ma sensu, bohaterowie będą przekrzykiwać się tym słowem na „f”). Oczywiście w głowie takiej jednostki - ork biegający z bronią w ręku po ulicach Los Angeles to najlepszy pomysł na świecie. I rzeczywiście - taki punkt wyjścia ma ogromny potencjał. Jeżeli otoczony jest wciągającą fabułą, której tutaj niestety zabrało. To zaś sprawia, że szumnie zapowiadana produkcje, okazuje się ogromną klapą.
Ocena: 3/10