Callahan był człowiekiem, który garściami czerpał z życia - pił, palił, świetnie się bawił. Kiedy w wyniku tragicznego wypadku, mężczyzna zostaje przykuty do wózka, picie pozostaje jego jedynym wyjściem z problemu. Kiedy jednak i to nie przynosi ulgi, John postanawia spróbować swoich sił na spotkaniu Anonimowych Alkoholików i na nowo odkryć radość z życia.
Film umiejętnie przeplata dramatyczne momenty z humorem, sprawiając, że jest to niezwykle życiowy, wciągający i urokliwy film, który aż chce się oglądać. To kolejny film Amazon Studios, po „Patersonie” i „The Big Sick”, który roztacza sobą aurę, w której chce się przebywać. Ogromna w tym zasługa ciekawego scenariusza, bazującego na książce samego Callahana, która przed laty tak bardzo spodobała się Robinowi Williamsowi, że skrupulatnie kupił prawa do jej ekranizacji. Projekt przez lata utknął jednak w tzw. „development hell”, by teraz, za sprawą Van Santa i ekipy ujrzeć światło dzienne.
Film urzeka przede wszystkim charyzmą swoich bohaterów, którzy dzięki swojemu poczuciu humoru szybko potrafią zjednać naszą sympatię. Mimo że kilkakrotnie możemy nie zgadzać się z ich decyzjami, rozumiemy je i w pewien sposób wybaczamy je bohaterom. Także sposób prowadzenia opowieści, w sporej mierzy bazujący na kanwie spotkań AA i snutych tam opowieści, sprawia, że chętnie podążamy za losami bohaterów.
Pomaga w tym także świetne aktorstwo, prezentowane przez całą obsadę. Joaquin Phoenix niezwykle umiejętnie wcielił się w swojego bohatera, nadając jego charakterowi wiele odcieni szarości, nie czyniąc tym samym z Callahana jedynie „sympatycznego pijaka”, jakim mógłbym się stać, gdyby sportretować go bardziej płasko. Laur pierwszeństwa tym razem trafia jednak do Jonah Hilla, jako sponsora bohatera, który prowadzi małą, wyselekcjonowaną grupę AA we własnym domu. Jego kreacja jest tak ciekawa, tak inna od wcześniejszych ról, pełna niewykłej energii i ciekawych manieryzmów, że aktor wielokrotnie kradnie ekran dla siebie samą swoją obecnością. To jedna z najlepszych ról w jego karierze, która ma szansę (o ile film nie zniknie z naszych radarów w najbliższym czasie), dać mu nominacje do hollywoodzkich nagród w przyszłym sezonie.
„Don’t Worry, He Won’t Go Far on Foot” to pierwszy film festiwalu, który potrafił wywołać we mnie prawdziwe, żywe i niesłabnące emocje, pozwalając zżyć się emocjonalnie z bohaterami i kibicować im w drodze ku lepszemu jutru. Ta z pozoru prosta historia, została tak dobrze poprowadzona, że momentalnie urzeka i zostaje w głowie. Zasługuje też na uwagę szerokiej publiczności, jak i jedną z nagród tegorocznego festiwalu.
Ocena: 7,5/8/10
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.