Bertrand (dobry Gaspard Ulliel) robi ogromną karierę teatralną po tym, gdy sztuka, którą ukradł od starszego mężczyzny robi furorę na deskach paryskiego teatru. Teraz wszyscy oczekują od niego kolejnego wiekopomnego dzieła, gdy firma produkcyjna zaczyna zajmować się przygotowaniami do tournee spektaklu. Sęk tkwi w tym, że nikt nie wie, że sztuka jest skradziona, a bohater na próżno szuka inspiracji, by wykrzesać z siebie choć kawałek oryginalnej myśli.
W zadaniu mają pomóc spotkania z poznaną w niespodziewanych okolicznościach, uwodzicielską starszą kobietą, której zachowanie i styl bycia inspirują chłopaka. Obsadzenie w tej roli Isabelle Huppert zdawało się być strzałem w dziesiątkę. Niestety, szybko okazuje się, że scenariusz tak ogranicza zachowanie aktorki, a ona sama tak nie czuje swojej postaci, że w zasadzie dostajemy dokładnie to samo, co w wielu jej rolach z ostatnich lat. Problemem jest przede wszystkim sama historia - wtórna, nieciekawa, pełna klisz, skrótów myślowych i niewiarygodnych zwrotów akcji, a dopiero w drugim rzędzie aktorzy. Psychologia postaci leży i kwiczy. Twórcy, nie dając swoim bohaterom sensownego rysu charakterologicznego, nie uzasadniając dobrze ich wewnętrznych motywacji i rozterek, znacznie utrudnili aktorom zadanie nadania życia swoim płaskim postaciom. Nic dziwnego, że udało się to jedynie połowicznie.
„Eva” to kolejny film opowiadający o kryzysie twórczym artysty, który sam zdaje się cierpieć na to schorzenie. Film próbuje wprawdzie łączyć gatunki, mylić tropy i budować napięcie, w tym napięcie seksualne między bohaterami, ale koniec końców, dobre pomysły tak często mieszają się z tymi banalnymi, a sama akcja poprowadzona jest tak bez polotu, że film nigdy nie osiąga pełni swojego potencjału. Tytuł „EVA” oraz obsadzenie Huppert miało chyba budzić skojarzenia z niedawną „Elle”, w której aktorka dała popis intrygującego aktorstwa, a sam film świetnie bawił się konwencją thrillera erotycznego lat 90. Wydaje się, że Jacquot swoją historią chciał wywołać podobne emocje, jednak wyraźnie widać, że o ile Verhooven odbrobił pracę domową z klasyków, tak francuski twórca musiał akurat wagarować, bądź spać na lekcji.
Jest w tym filmie scena podczas której bohater wyrzuca innego mężczyznę w samej bluzie na totalny mróz, mówiąc przy tym, że „zostawiłem go w totalnej lodówie”. Po obejrzeniu „Evy” widz może poczuć się równie obcesowo potraktowany. Założenia i początkowe pomysły były ciekawe, film zapowiadał się nieźle, niestety ostatecznie zostaliśmy na lodzie, zupełnie z niczym. Szkoda czasu na takie niedorobione historyjki.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.