Tak rozpoczyna się obraz science-fiction, który podzielony na rozdziały, opowie historię grupy pięciu kobiet. Chcą one zbadać tajemnicę przedziwnej sfery, która, poczynając od latarni morskiej, rozrasta się z każdym dniem, pochłaniając coraz większe połacie terenu. Zdaje się tym samym zagrażać życiu na Ziemi. Wyprawa badawcza stanowi kolejną z rzędu próbę zrozumienia niecodziennego fenomenu i okiełznania go zanim będzie za późno. Każda poprzednia kończyła się fiaskiem. W jednej z nich uczestniczył mąż głównej bohaterki, Kane (Oscar Isaac). Kobieta, próbując dowiedzieć się, co przydarzyło się mężczyźnie, sama postanawia wejść do Strefy i przekonać się na własnej skórze z jakiego rodzaju zagrożeniem ma do czynienia.
Obraz Garlanda stylem snucia opowieści i bliskością ze „zwykłymi” bohaterami, którzy choć nie wiedzą co się wokół nich dzieje, próbują za wszelką cenę to zrozumieć, przypomina niedawne „Arrival” Dennisa Villeneuve’a. W obu filmach zewnętrzne zagrożenie było niezwykle wyraźne, ale nikt nie wiedział co z nim zrobić i jak je zdestabilizować. W obu oglądamy próby okiełznania problemu poprzez bezpośredni kontakt z obiektem, który rodzi strach i chęć zrozumienia motywacji „czegoś”, co stoi za nadzwyczajnym zjawiskiem.
Tym, co łączy oba dzieła jest także fakt, że inwazja z zewnątrz, staje się pretekstem dla bohaterów, by zmierzyć się z inwazją od wewnątrz i zrozumieć targające człowiekiem demony. W trakcie trwania opowieści okazuje się bowiem, że każda z bohaterek miała drugi powód dla którego zdecydowała się uczestniczyć w trudnej wyprawie. Założenie trafne i ciekawe. Sęk tkwi w tym, że postacie zostały nakreślone tak grubymi kreskami, że wielu rzeczy na ich temat musimy się domyślać i niemal po omacku łączyć pewne elementy ze sobą.
Film Garlanda miesza różne gatunki filmowe, w kolejnych sekwencjach zmieniając styl swojej opowieści. Inteligentne i próbujące filozofować science-fiction miesza się tu ze wstawki rodem z horroru, czy tandetnym monster-movie (niektóre sekwencje przywodzą na myśl podobne rozwiązania z „The Ritual” Davida Brucknera). Film jest najciekawszy w momentach rozmów między Leną (Natalie Portman), a Dr. Ventress (Jennifer Jason Leigh), w których rozważa się na temat natury ludzkiej i genetycznej potrzeby samozniszczenia. Najsłabszy zaś gdy na ekranie grasują dziwne stworzenia. Część problemu stanowią efekty specjalne, które już w momencie premiery obrazu wydają się przestarzałe i niezwykle widoczne. Większym mankamentem jest jednak samo nieprzystawanie „potworów” do stylu reszty opowieści. Inną kwestią pozostaje fakt, że bezosobowe, bezkształtne zagrożenie sieje dużo większy postrach niż coś namacalnego. (Podobnie było zresztą we wspomnianym wyżej „Rytuale”. To dobry horror, który jednak silnie oddziałuje na widza do momentu, gdy nie pokaże potwora w pełnej okazałości. Czyniąc to, momentalnie przestajemy się bać, mogąc oswoić coś, co jesteśmy w stanie określić wedle znanych nam reguł - chociażby wymiarów).
Kontekst samozniszczenia wydaje się zresztą najciekawszą rzeczą w całej opowieści, a sama „Anihilacja” zdaje się być wielką metaforą ludzkiego życia i przemian, które zachodzą w każdym z nas z upływem czasu. Mówi się przecież, że nasze ciała całkowicie rekonstruują się co siedem lat, przez co po takim okresie dosłownie stajemy się innymi ludźmi. Autor książki Vandermeer oraz autor scenariusza Garland starają się przekazać tę myśl w nowy ciekawy sposób, jednak finalnie prosty wydźwięk tego konceptu niknie w natłoku innych elementów, które zwyczajnie zakopują go pod swoim ciężarem.
Atutem filmu jest jednak styl prowadzenia opowieści - stonowany, niespieszny, bez zbędnych zabaw formalnych, w którym wszystkie sekwencje kręcone są w ten sam sposób. Reżyser wie, że niektóre elementy są przerażające i ciarogenne same w sobie, nie ma potrzeby ich dodatkowo obudowywać nietypowym montażem czy nietuzinkowym sposobem filmowania. Tak jest na przykład w wyśmienitej, przyspieszającej bicie serca sekwencji, w której bohaterki napotykają na polanie na przedziwne struktury kwiatowe, które swoim kształtem przypominają… ludzkie ciała. Już samo to potrafi wywołać zaskoczenie, dlatego sekwencja nakręcona jest bez żadnych upiększeń.
Na dodatek, oglądając „Anihilację” wielokrotnie czujemy podskórne napięcie, które próbuje znaleźć swoje ujście. W jego budowaniu pomaga minimalistyczna warstwa dźwiękowa oraz ścieżka muzyczna Geoffa Barrowa i Bena Salisbury’ego, która, szczególnie w finale, niesie ten obraz i pozwala mu oddziaływać na widza.
„Anihilacja” wydaje się filmem z większymi ambicjami niż to, co finalnie zostaje zaprezentowane na ekranie. Mimo wszystko potrafi omamić swoim klimatem i pozwala zastanowić się nad znaczeniami naszych wyborów i dostrzeżenia momentu, w którym przestajemy poznawać samego siebie. Gdyby tylko ten przekaz był precyzyjniej zarysowany, mielibyśmy dzieło niezapomniane. A tak dostajemy film, który ogląda się nieźle jedynie z udziałem naszej dobrej woli.
Ocena: 6/10
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.