Tym samym obraz Francisa Lawrence’a, sam w sobie dość przeciętny i anachroniczny w używaniu języka filmowego i wykorzystywaniu konwencji gatunkowych, w interesujący sposób wpisał się w sekwencję ostatnich wydarzeń na świecie, będąc też w jakiejś mierze metafilmową wypowiedzią o przedstawieniach kobiet w kinie i ich seksualizowaniu, a przez to uprzedmiotowieniu.
Struktura filmu szpiegowskiego jest ku temu najbardziej adekwatną matrycą ze względu na operowanie archetypami męskiego mężczyzny i uległej seksownej kobiety, która pełni rolę usługową wobec pragnień i projekcji przedstawicieli płci męskiej.
Owe żonglowanie genderowymi wyobrażeniami na temat kulturowych ról płciowych przybiera tutaj wręcz groteskowe rozmiary, co w szczególności dotyczy pierwszej „szkoleniowej” części filmu przypominającej wręcz tandetne kino sexploitation ery lat 70-tych i 80-tych XX wieku oraz cykl filmów o Elzie - sadystycznej strażniczce nazistowskich i stalinowskich obozów koncentracyjnych granej w zamierzchłych czasach przez Dyanne Thorne. Wśród innych gatunkowych asocjacji należy wskazać na źródła z obszaru „torture porn”. W tym bowiem kierunku zmierza czasami akcja odwołując się zresztą do kolejnego krzywdzącego stereotypu dzikiego i prymitywnego reprezentanta narodowości rosyjskiej.
„Czerwona jaskółka” cierpi też na kuriozalną przypadłość wielu obrazów, których akcja ma miejsce w Rosji. Otóż bohaterowie posługują się językiem angielskim, jak przystało na dzieło zrealizowane w Hollywood. Widzowie natomiast mają wierzyć, że ów język, którym komunikują się protagoniści, to mowa wschodnich Słowian. Absurdu dopełnia charakterystyczny rosyjski akcent i znamionujący go zaśpiew, który zapewne ma wspomagać widza w tym procesie, stając się jednak przy tym wszystkim logiczną aberracją.
Nie do końca trafne są też decyzje obsadowe. O ile broni się jeszcze Joel Edgerton w roli funkcjonariusza CIA, to już sama Jennifer Lawrence nie tyle gra w „Czerwonej jaskółce”, co jest przede wszystkim uosobieniem pewnego ikonicznego postrzegania pięknej Rosjanki (koniecznie baletnicy o przerwanej karierze) o bladym porcelanowym licu. Także Matthias Shoenerts jako wszechwładny wiceszef Federalnej Służby Bezpieczeństwa, zarazem wuj tytułowej bohaterki, nie dorasta do swojej roli, a nadto mając na względzie familiarne powiązania, zgrzytają tutaj metrykalno – wiekowe zależności.
„Czerwoną jaskółkę” należy postrzegać w dużej mierze jako wydarzenie towarzyskie i to nawet nie ze względu na dętą „sukienkową aferę”, która wybuchła w związku z uroczystą europejską premierą dzieła. Przede wszystkim jest to obraz, który jest wynikiem współpracy Jennifer Lawrence i Francisa Lawrence’a, którzy pracowali już razem przy realizacji sagi „Igrzyska śmierci”, od której to zaczęła się zawrotna kariera laureatki Oscara za rolę w „Poradniku pozytywnego myślenia”. Mając na uwadze ten kontekst można postrzegać „Czerwoną jaskółkę” jako swoisty sequel tamtego cyklu przyobleczony w odmienną szatę, która jak to pokazuje finalny rezultat, zdaje się nie pasować tak do figury aktorki, jak i reżysera, a w szczególności kreacja zdaje się być mocno przebrzmiała i trąci staroświeckością.
Autor: Michał Mielnik
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.