„Wojna bez granic” to obraz, który wie, że widz odrobił pracę domową w postaci poprzednich części cyklu (oraz ich scen po napisach). Nie bawi się zatem w żadne wstępy, czy wyjaśnienia, po prostu wrzuca nas do akcji, kontynuując to, co mieliśmy szansę oglądać już wcześniej. Jedyne introdukcje to te między bohaterami, którzy wcześniej jeszcze nie mieli szansy się poznać.
Scenarzyści mieli zatem nie lada zadanie, aby umiejętnie połączyć linie fabularne wielu osobnych bytów i połączyć je w spójną całość. Trzeba przyznać - wyszło im to naprawdę dobrze. Akcja płynnie idzie do przodu, a choć nasi bohaterowie rozrzuceni są po różnych częściach świata (co zostaje humorystycznie skomentowane w jednej ze scen z podpisem: „Kosmos”), fabuła ma pomysł na każdą z postaci, dając jej zadanie do wykonania. Każda ma swój własny charakter, przemyślenia oraz ścieżkę, którą podąża, aż do wybuchowego finału.
Film daje nam też Złego z Prawdziwego Zdarzenia, (a przekazanie pałeczki jest wyjątkowo brutalne) - kompleksowego, z motywacją, która jest nie tylko w pełni zrozumiała, ale też w sporym stopniu usprawiedliwiona. Sposób, w który zbudowano postać Thanosa, przypomina nieco budowę Killmongera w „Black Panther”. Obaj przedstawieni są w taki sposób, że szybko dostrzegamy dlaczego to, co robią wydaje im się słuszne. To bardzo ciekawe podejście, które pozwala widzowi samemu zdecydować czy zgadza się z poczynaniami bohatera. Takie zagranie było niezwykle ważne, zwłaszcza w kontekście tego, że na pojawienie się Thanosa w MCU czekaliśmy już od 2012 roku i jego uśmiechu w stronę kamery w scenie po napisach pierwszych „Avengers”.
Teraz, w 19 filmie, wchodzącym w skład serii, Marvel rzeczywiście dostarcza widzom szerokiej gamy doznań i umiejętnie wieńczy rozpoczętą wtedy historię. „Avengers: Infinity War” to obraz, który nie tylko wypełniony jest po brzegi akcją, w którym jedna spektakularna potyczka goni kolejną. To także dzieło, który wiele mówi nam o ludzkich wyborach i działaniach pod presją, nie tylko czasu, ale i emocji. Film wielokrotnie staje się poważną opowieścią o ważnych decyzjach i o tym, że czasem największym wrogiem może okazać się nasza zwodnicza ludzka natura. Takie postawienie sprawy pozwala widzowi jeszcze mocniej wczuć się w dramatyczną sytuację bohaterów, każąc zastanowić się jak oni sami zachowaliby się w danych okolicznościach. A choć decyzje niektórych postaci mogą być zaskakujące, dzięki takiemu podejściu do ich przedstawienia, wydają się też zrozumiałe.
„Wojna bez granic” to także obraz, który w niezwykle szybki sposób podbija dotychczasową stawkę, pokazując, że będzie filmem innym od pozostałych dzieł Marvel Cinematic Universe. Równocześnie, prowadząc akcję z różnych kątów i punktów widzenia, nie traci nic z humoru, za który pokochaliśmy serię w poprzednich odcinkach. Mimo, że widzowie czują stawkę, o jaką toczy się gra, bohaterowie wielokrotnie zachowują się tak, jak dotychczas - sypiąc żartami i wchodząc w żartobliwe interakcje. Czują się niemal niezwyciężeni. W końcu tyle razy uciekali śmierci i zapobiegali globalnym (i uniwersalnym) katastrofom. Nigdy jednak nie toczyli boju z Thanosem, a dopiero to starcie jest prawdziwym testem ich umiejętności. „Infinity War” zostawia bowiem w tyle wszystkie poprzednie obrazy, dość szybko pokazując, że dotychczasowe potyczki bohaterów, to był pikuś w porównaniu z tym, co nastąpi teraz. (I robi to pięknie cytując jedną z najsłynniejszych scen pierwszych „Avengers”).
Gdyby określić „Avengers: Infinity War” jednym słowem, byłoby nim: „sycące”. Dzieło Braci Russo karmi nasze popkulturalne umysły i pozwala przeżyć gamę skrajnych wrażeń. Jest filmem, który korzysta z naszej wiedzy, by podbić emocjonalną stawkę i jeszcze mocniej wczuć się sytuację bohaterów. To wszystko razem sprawia, że najnowszy film ze Stajni Marvela jest nie tylko przyjemną letnią rozrywką, ale czymś, co zostanie z nami na dłużej.
Ocena: 8/10
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.