Zmierzch Bogów, czyli o "Happy End"

Zmierzch Bogów, czyli o "Happy End"

Dodano: 
kadr z filmu "Happy End" (2017)
kadr z filmu "Happy End" (2017) Źródło: Gutek Film
Ostatnie dzieło Austriaka zdaje się być pewną formą uwspółcześnionej wariacji na temat klasycznego dzieła Lucchino Viscontiego opowiadającą o upadku pewnej burżuazyjnej klasy społecznej.

Austriak nie szczędzi swoim bohaterom – członkom nobliwej rodziny Laureatów (nazwisko używane w każdym francuskojęzycznym filmie reżysera) krytyki lokując ich wolne od doczesnych trosk życie w splocie rozmaitych kryzysów trawiących Europę, wśród których wymienić należy falę uchodźców widocznych szczególnie mocno w Calais, gdzie toczy się akcja filmu i która to lokalizacja nie jest przypadkowa. W tym miejscu należy wspomnieć o pysznej scenie rodzinnej uroczystej kolacji, na której pojawia się „czarna owca” w familii wśród towarzyszących mu czarnoskórych imigrantów, którzy witani są ku utrzymaniu pozorów wykwintnym obiadem serwowanym na stole przykrytym białym obrusem.

Wśród innych grzechów współczesnej Europy można też wymienić atrofię praw pracowniczych, czego egzemplifikacją jest wypadek na budowie nadzorowanej przez rodzinną firmę, bądź też rasizm – raczej w konwencji, którą znany z niedawnego horroru Jordana Peele’a pod tytułem „Uciekaj”, przejawiający się w mieszance czułości i protekcjonalizmu z jaką Laurentowie traktują marokańską służbę.

Przy tym wszystkim „Happy End” jest pierwszą w twórczości Michaela Haneke komedią. Nie jest to jednak bulwarowa farsa, z jaką zwykle kojarzymy komediantów znad Sekwany. Nie doświadczymy na tym seansie salw śmiechu, a prawdopodobnie nawet nie zaśmiejemy się ani razu, ale gwarantuję, że subtelny uśmiech często pojawi się w kącikach naszych ust. To raczej wisielczy, sardoniczny i cyniczny humor przypominający najlepsze dokonania Luisa Bunuela znanego z obrazów wykpiwających burżuazyjną formację takich jak. „Widmo wolności” i „Piękność dnia”.

Nie wiadomo, na ile jest to nowa tendencja na drodze twórczej reżysera „Białej wstążki”, który do tej pory raczył nas przede wszystkim posępnymi i depresyjnymi obrazami utajonych ludzkich perwersji. Notabene w jakiejś mierze twórca uprawia grę z przyzwyczajeniami widzów odnośnie do jego własnych wcześniejszych produkcji.

Wspomniałem już o samym nazwisku protagonistów tej osobliwej tragikomedii, ale nadto w pewnym momencie pewne fakty ujawniane przez nestora rodu poszukującego chętnych do asystowania mu przy samobójstwie, granego nie przez kogoś innego, jak Jean Luis Trintignana wskazują na okoliczności związane z finałem poprzedniego filmu mistrza, tj. „Miłości”.

Haneke doskonale odnajduje się też w świecie nowych technologii. Jego bohaterowie swobodnie korzystają z komunikatorów, portali społecznościowych, jak również oglądają materiały na Youtube. Także w tym miejscu reżyser stosuje rozmaite sztuczki narracyjne. Używa różnych nośników i faktur obrazu: zdjęć z telewizji przemysłowej, ekranów telefonów komórkowych i komputerów, materiałów telewizyjnych (jest nawet youtube’owy patostream).

Komentarz z offu formułowany przez bohaterów początkowo zdaje się być przypisem do obserwowanych przez nich zdjęć, by następnie po odjeździe przez operatora do szerokiego planu, być de facto częścią dialogu na zupełnie inny temat. Haneke zdaje się we właściwy sobie sposób wnioskować o upadku relacji międzyludzkich, w tym także tych w ramach rodziny, które przefiltrowane zostały przez pryzmat Internetu i smartfonów.

Reżyser znakomicie balansuje między wspomnianą już skalą makro opowieści a mikroobserwacją konkretnego przypadku jednej rodziny nie potrafiącej znaleźć wspólnego języka. Paradoksalnie okazuje się, że sojusz nawiązują patriarcha senior oraz jego 12-letnia wnuczka przejawiająca sadystyczne skłonności. Alians ten zbudowany jest na śmierci dającej ukojenie tak jednemu, jak i drugiemu członkowi rodziny Laurent. To wszystko w przewrotnym finale rozgrywającym się w oślepiającym blasku słońca zlewającego się z błękitem morza.

Autor: Michał Mielnik

Źródło: FILM.COM.PL