Należy bowiem stwierdzić kategorycznie, że ten obraz kompletnie „leży” technicznie. Tradycyjne są już utyskiwania na jakość dźwięku w polskim kinie, ale w tym przypadku mamy do czynienia z kompletną katastrofą, która powoduje, że nie słychać trzech/czwartych dialogów. Dodatkowym smaczkiem jest scenariuszowy pomysł, aby jedną z kluczowych postaci uczynić rezydenta serbskiej mafii granego przez autentycznego przedstawiciela nacji z zachodnich Bałkanów, który mówi po polsku tak nieporadnie – bogato inkrustując swoje wypowiedzi wulgaryzmami – że wywołuje tym salwy śmiechu na widowni.
Czarę goryczy dopełnia też fatalny obraz. Realizowanie zdjęć niemal wyłącznie na bliskich planach powoduje, że nie wiadomo, w jakim miejscu znajdują się bohaterowie w danym momencie, a „biegająca” kamera z ręki, mająca chyba w zamierzeniu wpływać na autentyczność dzieła, przyprawia tylko o ból głowy.
Intencją Charona było stworzenie alternatywnej formalnie narracji wobec języka, którym operuje w polskim kinie Patryk Vega. „Totem” (notabene w filmie nie ma eksplikacji tego enigmatycznego tytułu). Prawdopodobnie miało to być coś, co nawiązuje do estetyki wczesnego Nicholasa Winding Refna obecnej w jego trylogii „Pusher”, gdzie chropowata faktura koegzystuje z psychodelicznymi migotliwymi wizjami będącymi rezultatem spożywania twardych narkotyków.
Zresztą fabułę Charona należy czytać łącznie z jego wcześniejszą krótkometrażówką z 2012 r. pod tytułem „Skupienie” opisującą stary jak świat dylemat gangstera, który chce wejść na legalną ścieżkę biznesu, ale okoliczności mu na to nie pozwalają. Sam pomysł, zastosowany w tej etiudzie, aby we wszystkich rolach obsadzić naturszczyków nie jest zły i przy odrobinie szczęścia, bez podpierania się surową offową stylizacją, zdałby egzamin także w „Totemie”.
Paradoksalnie w tym filmie najbardziej korzystnie wypada właśnie osoba spoza świata kina, a mianowicie raper Sobota, który nawet nie tyle gra, a prezentuje się autentycznie. Gorzej wygląda kwestia dialogów wkładanych w usta odtwarzanej przez niego postaci, jak i jego rozmówców. Grają ich zawodowi aktorzy: wspomniana już w tym tekście Małgorzata Krukowska (zagrała skądinąd w niezłym „Helu”) i Karol Bernacki (zobaczymy go niebawem w superprodukcji Bartosza Konopki „Krew Boga”) najwyraźniej nie ma czego grać i biega bez sensu w kadrze, co notabene dowodzi także tego, jak źle zmontowany jest to film, skoro zwłaszcza w finale skonsternowany widz nie jest w stanie pojąć, co zdarzyło się na ekranie.
Mimo wszystkich tych zarzutów oraz problemów somatycznych, seans sprawił mi jakąś przyjemność. Szkoda tylko, że była to jednak atrakcja z gatunku „guilty pleasures”, a nie wynik obcowania z kinem, które nawet nie do końca spełnione, mogłoby być zwiastunem intrygującej drogi twórczej.
Autor: Michał Mielnik