Film, bazujący na autobiograficznej powieści Rona Stallwortha, zaczyna się w momencie, gdy mężczyzna (w tej roli świetny John David Washington), jako niedoświadczony policjant, pragnie sprawdzić się w pracy detektywistycznej. Gdy przeglądając gazetę widzi ogłoszenie do wstąpienia w ranki Ku Klux Klanu, zwyczajnie podnosi słuchawkę i dzwoni. Jego “biały głos” jest tak przekonujący, że szybko wkupuje się w łaski “Organizacji” (jak sami nazywają ją jej członkowie). Wtedy do sprawy włącza się Flip (dobry Adam Driver), który ma być twarzą mężczyzny, podczas oficjalnych spotkań. Stamtąd sprawa jeszcze bardziej się komplikuje.
Film Spike’a Lee to nie tylko linearna opowiedziana historia. To także seria rozważań na temat wpływu kina na wspieranie ideologii. Dość powiedzieć, że obraz rozpoczyna się scenami z “Przeminęło z wiatrem”, a w pewnym momencie bohaterowie powiedzą wprost, że “Narodziny Narodu” D.W Griffitha stały się dziełem, które umożliwiło ponowny sukces Ku Klux Klanu.
Nic dziwnego, że celowo zaznaczając te koneksje, Lee wielokrotnie zwróci potem uwagę na parallele między wydarzeniami swojego obrazu, a tym co dzieje się w Stanach Zjednoczonych w dniu dzisiejszym. Aluzje do dzisiejszej administracji państwowej pojawiają się często i gęsto w mniej lub bardziej oczywisty sposób. Film zakończą też prawdziwe archiwalne nagrania z zeszłorocznych marszy neonazistów, przerywane wypowiedziami Donalda Trumpa i prawdziwego Davida Duke’a, który był też jednym z bohaterów opowieści. Jest to zabieg zarówno zbyteczny, (patrząc na to, że liczba nawiązań do dzisiejszej sytuacji i tak jest wyjątkowo czytelna), jak i niezwykle potrzebny, bo ustawiający obraz w nieco innym świetle. Końcowe sceny przypominają, że historia którą właśnie oglądaliśmy wydarzyła się naprawdę. Co więcej - że przedstawiona na ekranie sytuacja trwa dalej, a w naszych rękach jest to, byśmy umieli ją zmienić!
Ten wydźwięk filmu musiał spodobać się tegorocznemu Jury z Cate Blanchett na czele, gdyż film Spike’a Lee wraca z Cannes z Nagrodą Grand Prix. Ja również dałem się wciągnąć tej historii i uważam ją za dobre dzieło. Mimo wszystko, poprzedni film reżysera - bawiący się formą “Chi-Raq” podobał mi się bardziej. Urzekł mnie swoją stroną audio-wizualną i rozpędzoną, niczym nieskrępowaną energią. “Blackkklansman”, choć dobry, poprowadzony jest już w bardziej klasyczny, “zwyczajny” sposób, emocje i sposób na przykucie uwagi widza, odnajdując w samym temacie dzieła, a nie rozwiązaniach formalnych. Z drugiej strony, właśnie w takiej formie, film tym mocniej uświadamia, że taką historię mogło jedynie napisać samo życie.
Ocena: 7/10
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.