Akcja australijskiego dzieła Warwicka Thorntona, choć podobnie jak wyżej wspomniany tytuł z RPA, nie rozgrywa się na kontynencie amerykańskim, nie jest zatem kanoniczną egzemplifikacją gatunku, to jednak zawiera wszystkie niezbędne cechy tegoż, a nadto wzbogacony jest o lokalny kontekst historyczny, w którym miejsce czarnoskórych niewolników i Indian zajęli Aborygeni, którzy co prawda w erze kolonizacji kontynentu nie stali się formalnie przedmiotem własności białych osadników, to jednak przez dziesięciolecia byli obiektem rasistowskich zachowań, segregacyjnych praktyk i przymusowej asymilacji. Prawa wyborcze uzyskali dopiero w 1984 r., zaś w 2008 r. premier Australii przeprosił ich za dyskryminację i prześladowania.
Kino uprawiane przez Warwicka Thorntona to kino na wskroś etniczne, co nie powinno zaskakiwać, mając na względzie to, że także ten twórca wywodzi się z jednego z plemion reprezentujących rdzenną ludność Australii. Urodzony w Alice Springs – mieście położonym centralnie pośrodku kontynentu australijskiego, w rejonie, w którym ludność aborygeńska jest proporcjonalnie najliczniejsza, w swojej twórczości podejmuje problematykę wykluczenia swojej grupy etnicznej. Jeden z jego poprzednich obrazów „Samson i Dalila”, który przemknął przez Polskę wyłącznie w obrocie festiwalowym, opisuje perypetie pary młodych bezdomnych Aborygenów we współczesnej Australii i filtruje ich przeżycia przez judeochrześcijańską ikonografię unaocznioną już w samym tytule. „Sweet country”, który to tytuł należy traktować a rebours z wyraźną gorzką ironią, opisuje historię, która zdarzyła się około sto lat temu i wskazuje tym samym na źródła obecnej sytuacji.
Fabuła jest niezmiernie prosta. Aborygen Sam Kelly (w tej roli świetny i oszczędny w środkach wyrazu naturszczyk Hamilton Morris) działając w obronie koniecznej, zabija białego farmera – obrzydliwego rasistę, gwałciciela i moczymordę – po czym ucieka wraz z żoną, zaś za nim rusza pościg kilku mężczyzn reprezentujących rozmaite postawy. Jest wśród nich pracodawca zabójcy – natchniony religijny kaznodzieja z empatią i tolerancją podchodzący do swoich podopiecznych, aczkolwiek z wdrukowanym zawoalowanym protekcjonalizmem wynikającym z chrześcijańskiej misyjności. Członkiem grupy jest także szeryf (policjant), wyczekiwany tęsknie przez zakochaną w nim właścicielkę saloonu, równie szowinistyczny, co ofiara porachunków, ale w decydującym momencie pokazujący przywiązanie do litery prawa i prostych zasad. W pewnym momencie jego zmagania ze ściganym przybierają postać samczego atawistycznego pojedynku różnych wzorców męskości. Wreszcie, ścigającym jest też inny Aborygen, którego konformizm, oportunizm i chęć przypodobania się białym przypomina tytułową figurę z powieści „Chata wuja Toma”.
To obraz oszczędny także w formie. Powolna narracja, przetykana gwałtownymi cięciami montażowymi, pozwala operatorowi na ujmowanie w szerokich planach bezkresnych stepów interioru Terytorium Północnego. To kino spełnione także na poziomie aktorstwa. Wspomniane wyżej postacie grane przez tak wybitnych artyści jak Sam Neill i Bryan Brown są wielowymiarowe i targają nimi rozbieżne uczucia, co aktorzy znakomicie wygrywają. Ostatnia scena, stanowiąca w istocie klamrę i koncentrująca się na przedmiocie, który był przyczyną całej awantury, nadaje temu świetnemu filmowi rangę parabiblijnej przypowieści. Thortnon w umiejętny sposób łączy rozmaite kody kulturowe i konwencje gatunkowe, oferując widzowi dobrze rozpisaną historię, gdzie każdy element zajmuje należne mu w strukturze dzieła miejsce.
Autor: Michał Mielnik
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.